„Pan Bóg mnie obdarzył językiem wymownym, bym umiał pomóc strudzonemu krzepiącym słowem. Każdego rana pobudza me ucho, bym słuchał jak uczniowie. Pan Bóg otworzył mi ucho, a ja się nie oparłem ani się nie cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam” (Iz 50, 4-7).
Są takie słowa w Bożym Słowie, których dosłowność znaczenia czasem chciało by się znieczulić, złagodzić, przekazać treść, którą niosą w sobie, w bardziej dyplomatyczny sposób. Wydaje się, że nie wypada, zwłaszcza Bożych spraw, opisywać w „niedelikatny” sposób. Chodzi tu nie o słowa, które mogły by przekroczyć granice „dobrego smaku”, ale o te, które łamią granice naszej wyobraźni o Bogu i Jego przychodzeniu do nas.
Bóg opowiadając o sobie, namalował Słowem autoportret, którego, mierząc ludzką miarą, raczej nie powiesilibyśmy sobie na ścianie.
Zaczęło się od tego, że wśród judejskich niewolników Babilonu Duch Pana pociągnął człowieka, który ukrył się za imieniem dawnego Izajasza z Jeruzalem, i zaczął śpiewać pieśń o Słudze, o Wybrańcu tak łagodnym, że nie złamie chwiejącej się trzciny, i nie zdusi tlącego się płomyka, który nie będzie krzyczał, a mimo to Jego głos będzie słyszany daleko, i zaniesie Prawo Pana nawet obcym. Słowo Sługi jest ostre jak miecz. Jest strzałą w kołczanie Pana. Mimo to Jego misja kończy się fiaskiem. Ci, do których został posłany, odrzucają Go. Przeżywa porażkę. Jego udziałem staje się upokorzenie. Musi zmierzyć się z klęską, aż do przejścia przez próg śmierci.
Izrael chciał usłyszeć w tych pieśniach przede wszystkim swoją własną historię, dzieje własnych bohaterów wiary, a jeszcze chętniej w rysach Sługi odnajdywał obraz i podobieństwo upokorzonych i prowadzonych na śmierć Dzieci Syjonu. Tymczasem tak Bóg namalował siebie – jako przegranego, upokorzonego, wreszcie zamęczonego na śmierć sługę.
Kiedy jesteśmy tacy mądrzy, że wiemy już, że to On, podchodzimy do tego autoportretu Boga z namaszczeniem i z szacunkiem. Gdybyśmy jednak nie wiedzieli…? Fiasko, porażka, upokorzenie, życie zakończone na śmietniku świata „znaczących i wielkich” – to wszystko raczej nie kojarzy się z boskością. Sługa – czyli ktoś przeznaczony do usług, do rzeczy, które może i są niezbędne, ale którymi ludzie, jeśli tylko mogą, to nie brudzą sobie rąk – to raczej nie komponuje się z panowaniem nad niebem i ziemią. To ma być Bóg – taki śmiertelny…? To ma być Pan – „tak łatwopalny”…?
Wiele wysiłku włożyliśmy w to, aby znieczulić to słowo, aby Bóg-Sługa, nie raził dosłownością swojego upokorzenia. Znieczulenie postępowało tym mocniej, im więcej czasu minęło od dnia, w którym Słowo stało się Ciałem, i Bóg rzeczywiście przyszedł właśnie taki – ze słowem pełnym mocy, ale równocześnie jak ostatni wśród ostatnich.
Tymczasem On był właśnie taki „niewygodny” ludzkim wyobrażeniom. Syn cieśli, dobrze wiedzący, jak smakuje chleb, który można zjeść dopiero wtedy, kiedy cały dzień pracowało się przy siewie ziarna na nieurodzajnej ziemi lub kiedy znosiło się niewygody pracy najemnika, zatrudnionego z łaski do przycinania winnic bogaczy. Mądrzy i wykształceni nazywali Go galilejskim prostakiem, który nigdzie się nie uczył, a śmie pouczać doktorów. Pobożni i wpływowi gorszyli się, kiedy siadał przy jednym stole z ludźmi z marginesu i kobietami bardzo lekkich obyczajów. Dla jednych – odszedł od zmysłów; inni zbywali go prostym osądem: „żarłok i pijak”. Mimo to nie krzyczał i nie podnosił głosu. Cierpliwie niósł Nowe Prawo, obdarzony językiem wymownym. Kiedy przyszła w końcu Godzina Spełnienia, klęknął jak niewolnik przed tymi, którzy szli za Nim, żeby umyć im nogi, i żeby wydać się w ich ręce, powszedni jak chleb, pokorny jak wyciśnięty owoc winorośli…
Chcemy iść za Nim. Chcielibyśmy Mu towarzyszyć i naśladować Go. Wielu ludzkim stopom udało się naprawdę iść Jego śladami, wielu ludzkim sercom do dziś udaje się bić tym samym rytmem… Dzieci Fatimy i Gietrzwałdu, s. Faustyna i Franciszkańscy Męczennicy z Peru, Ojciec Maksymilian i Helenka Kmieć, pokorni ludzie w cieniu krzyża zmieniający świat… Oni bronią nas przed zgubieniem drogi. Ewentualne znieczulenie Słowa prowadzi do prawdziwej tragedii. Zmartwychwstanie – chętnie, ale krzyż…? Chyba, że ten skromy, złoty… Bóg – Sługa – może ładnie brzmi, tak pokornie właśnie, ale brać to tak na serio, to czysta naiwność i przesada… Przecież świat nie będzie nas szanował, jeśli nie błyśniemy władzą i wpływami, nie będą z nami rozmawiać „wielcy” bez kawioru i dobrego wina na stole… Przecież czasy galilejskich rybaków dawno zostawiliśmy za sobą…A potem dziwimy się, że śmieje się z tego świat, tak, jak śmiałby się z klaunów próbujących wystawić Hamleta.
I tylko On nie przestaje przed nami klękać, z poszarpaną brodą, obitymi policzkami, posiniaczony i opluty… Bóg Sługa. Zmiażdżony Zwycięzca. I obmyje nam nogi. I da przebić sobie serce, po to, abyśmy przejrzeli.. I abyśmy żyli, umrze i z martwych powstanie.