„A mógł powiedzieć, że w konkubinatach dzieje się również wiele dobra”. Takim podpisem jakiś czas temu na jednym z internetowych portali została opisana ikona ścięcia św. Jana Chrzciciela. Jest oczywiście w tym „podpisie” wiele gorzkiej ironii. Jest sprzeciw wobec wszechogarniającej „poprawności myślenia”. Jest niezgoda na uleganie światu, który chętnie widziałby sługi Boga błogosławiące wynaturzenia prowadzące do potępienia. I jest coś jeszcze. Ten obraz i napis dały łącznie, symbolicznie oddany, być może nawet nieco obok zamiaru autorów, los prawdziwego proroka.
W powszechnej wyobraźni pozytywna odpowiedź na indywidualne Boże wezwanie kojarzy się raczej dobrze. Przecież do dziś podziwiamy świętych. Wsłuchujemy się uważnie w przesłanie proroków. Szanujemy ciągle, czasem pomimo wszystko, tych, którzy w widzialny dla innych sposób postanowili oddać swoje życie Bogu.
Kiedy jednak otwieramy Księgę Słowa, szybko się zorientujemy, że ludzie, na których spoczęło oko Pana, po naszej stronie nieba raczej nie żyli życiem cichym i spokojnym. Omijało ich bajkowe „długo i szczęśliwie”. Byli częściej zbiegami niż mieszkańcami wygodnych domów. Na emeryturze nie zostawali „wójtami” – częściej tej „emerytury” nie dożywali. Byli raczej niemile widziani w pałacach władzy. Ludzie częściej rzucali w nich kamieniami, niż bili im brawa. Była to logiczna konsekwencja ich wierności misji, do której „stawiał ich na nogi” Boży Duch.
Bóg i Jego człowiek byli bowiem związani szczególną więzią. Duch Pana brał w posiadanie nie tylko ludzkie słowa, i nie tylko z wypowiadanymi frazami jednoczył się tak, że nagle z ust człowieka usłyszeć było można mówiącego Boga. Kiedy człowiek brał sobie Boga tak bardzo do serca, również Bóg brał człowieka w posiadanie aż do końca. Słowa tylko uzupełniały życie. Wtedy działo się tak, że Bóg mówił przez człowieka każdym jego gestem, i nie było możliwości, aby Duch Pana nie stawał się widzialny dla ludzi, choćby ci widzieć tego nie chcieli.
W życiu proroka, tak długo, jak długo trwała jego misja, wszystko było więc mową Boga. A Bóg chciał za wszelką cenę dotrzeć do serc ludzi, którzy wybierali chętniej drogę śmierci niż ścieżki życia. Jak Bóg mógł dać do zrozumienia, czym jest ciągłe odwracanie się od Niego w stronę kuszących nicości, jeśli nie przez powołanie człowieka, który wziął za żonę prostytutkę, i uczył ją wierności… Jak Bóg, Pan Życia, miał opowiedzieć tragedię zniszczenia i śmierci, jeśli nie przez wezwanie człowieka, który w czasie jałowym stał się pierwszym bezżennym dla Boga…
Nad rzekami Babilonu również mówił Pan przez swojego człowieka. Mówił przez Ezechiela. Mówił, jak to miał w zwyczaju, nie tylko słowami, ale wszystkim, co działo się z prorokiem i poprzez proroka. Mówił jego słowami i jego milczeniem. Przez Ezechielowe gesty Bóg mówił tak, że mogli pierwsi wygnańcy Judei „zobaczyć” tragedię oblężonego świętego Miasta. Mówił Bóg ezechielowym milczącym bólem - kiedy zgasło światło Jeruzalem, zgasło również światło życia żony proroka, a on – na znak dla Izraela, nie nosił znaków żałoby… Mówił tak przez człowieka Bóg, ogarniając wszystko, co ludzkie, żeby pociągnąć do tego, co Boże.
I dzielił prorok aż do końca los swojego Boga. Ludzie bezbożni nie mieli ochoty słuchać Bożych słów i zatrzymywać się, aby zrozumieć znaczenie gestów. Stosunkowo najłatwiej było wypominać w imię Boga i potępiać zbrodnie, które nawet w więzieniach są uważane za najbardziej odrażające. Na tym jednak misja proroka nigdy się nie kończyła. Nie ludzie marginesu stanowili prawdziwe wyzwanie dla proroka.
Ludzie o bezczelnych twarzach i najtwardszych sercach nie siedzieli w więzieniach i nie tonęli w rynsztokach. Najbardziej odporni na Boży głos okazywali się ci ubrani w godności urzędów, noszący kapłańskie szaty i królewskie diademy. Nie było łatwo stawać przed ludźmi przekonanymi o własnej mądrości i sile, pewnych swojego znaczenia, swoich wpływów i siły posiadanych pieniędzy. Jakim słowem dotrzeć do „najmądrzejszych” i jakim gestem przekonać „wszystkomogących”? Jak w imię Boga stawiać im przed oczyma ich pychę, niesprawiedliwość, której się dopuszczali, żądzę władzy i majątku, która ich zaślepiała? Głoszenie zarozumiałym pokory, pierwszeństwa służby tym, na których skinienie czekają bezrefleksyjni wykonawcy rozkazów, mówienie, że Niebo może się zamknąć ludziom, przed którymi otwierają się bramy dla innych zamknięte – to misja niemal beznadziejna. Musiała kończyć się odrzuceniem. Ale nawet ono – nawet odrzucenie stawało się znakiem. Odrzucony Bóg cierpiał w odrzuconym człowieku.
Miłość niekochana nie poddawała się jednak. Nie rezygnował jednak Bóg z pogubionych ludzkich serc. Wielokrotnie i na różne sposoby próbował przemawiać słowem i życiem swoich sług. W ostatecznych dniach przemawia przez Syna. On również odrzucony aż do krzyża, aż do przebicia serca, aż do wody i krwi, nie przestaje mówić o miłości, o prawdzie, o sprawiedliwości i miłosierdziu… Żeby ocalić. Przecież będą wiedzieli, że prorok jest pośród nich…