Przez dziesięciolecia na lekcjach historii w szkołach nikt o nich nie słyszał – a nie, przepraszam, mówiono o nich jak o bandytach, którzy chcieli zniszczyć ustrój, ale władza (tamta, sprzed 1989 roku) na to nie pozwoliła. Dzięki śp. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu od kilku lat w Polsce 1 marca obchodzony jest Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. W Płocku również i z roku na rok jego ranga rośnie.
Biegi „Tropem Wilczym”, koncerty „panien wygnanych i wyklętych”, okolicznościowe tablice, sympozja historyczne… Tak było w tym roku w całej Polsce i w Płocku też. Duża w tym zasługa pana Leszka Brzeskiego, prezesa Parafialno-Uczniowskiego Klubu „Viktoria” przy parafii św. Józefa, a zarazem dyrektora Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Płocku (w „Siedemdziesiątce”).
Miałam i ja szczęście mieć niewielki udział w przypomnieniu „wyklętych” bohaterów. Dzięki współpracy z panem Jackiem Pawłowiczem, wtedy i obecnie pracownikiem Instytutu Pamięci Narodowej, napisałam artykuł o zbrodniach „Rypy” – Władysława Rypińskiego.
Jego grupa, z polecenia PPR, zamordowała w okolicach Płocka i Sierpca około 100 osób – członków Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych. Ustalono jedynie 40 nazwisk osób zamordowanych. Sprawcy zbrodni nigdy nie zostali osądzeni, mimo, że po 1989 r. prokuratura w Płocku wszczęła śledztwo i długo je prowadziła.
Grupa Rypińskiego - tzw. szwadrony śmierci, słynęła w Polsce z wyjątkowego okrucieństwa. Jej działalność była dowodem na to, że komuniści w powojennej Polsce posługiwali się metodami podobnymi do gestapo. O zbrodniach nakręcono film dokumentalny pt. „Czerwona oberża”.
Celem historyka i moim było doprowadzenie do zgody na dokładne badania w piwnicach byłego budynku MO w Łęgu-Probostwie koło Płocka (gdzie mordowano „wyklętych”), ewentualnie na dokonanie ekshumacji, a wreszcie upamiętnienie tego miejsca, umieszczając na przesiąkniętych krwią patriotów murach okolicznościową tablicę. Przez wiele lat w ogóle nie było to możliwe – wciąż żyli (i pewnie żyją do dziś) świadkowie tamtych wydarzeń, potomkowie morderców i potomkowie ofiar (kto wie, może i sami mordercy?).
Dopiero na początku 2014 roku udało się ten pomysł sfinalizować. Na tablicy umieszczonej na budynku, umieszczono napis: „W hołdzie żołnierzom Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych zamordowanym w latach 1945-47 przez nigdy nieosądzonych funkcjonariuszy MO i UB posterunku milicji”. Tablica powstała z inicjatywy Stowarzyszenia Historycznego im. 11. Grupy Operacyjnej NSZ.
Długo i z perturbacjami trwało też umieszczanie podobnej tablicy w Dobrzyniu nad Wisłą. I tu problem był podobny. Z relacji zamieszczonej w prasie dowiedziałam się, że nie życzyły jej sobie lokalne władze, wciąż nazywające wyklętych „bandytami”. A więc w XXI wieku w Polsce wciąż wiele środowisk samorządowych i politycznych nie przyjmuje do wiadomości, że „wyklęci” walczyli także za ich wolność. Ile pokoleń musi jeszcze wymrzeć, aby ta prawda stała się oczywista?
Gdy pisałam artykuł o „Rypie”, określenie „żołnierze wyklęci” jeszcze nie funkcjonowało. Dziś już wszyscy wiedzą, o kogo chodzi i o jakie wyklęcie: przez ustrój, władzę komunistyczną, aparatczyków obcego kraju. Dziś już chyba wszyscy słyszeli o Ince - Danucie Siedzikównie, wielu ubolewało nad nieobecnością rodziny rotmistrza Witolda Pileckiego na rocznicy wyzwolenia Auschwitz, a historykom udało się odnaleźć w „Kwaterze na Łączce” na Powązkach szczątki Bolesława Kontryma – Żmudzina, Hieronima Dekutowskiego – Zapory czy Zygmunta Szendzielarza – Łupaszki.
„Czas żebyśmy rozpoczęli pracę na naszych płockich Łączkach. Wciąż musimy szukać miejsc pochówku naszych bohaterów i modlić się o cud, by każdy z nich miał imienny grób” – mówił 28 lutego br. podczas Mszy św. w intencji „wyklętych” na płockiej „Stanisławówce” ks. Kazimierz Kurek SDB. To ważne słowa.