Piszę o tym z punktu widzenia zwykłej, przeciętnej katoliczki, która regularnie praktykuje swoją wiarę, bo ma taką potrzebę. W Polsce na szczęście w czasie pandemii kościoły pozostały otwarte. Z okien biura w pracy obserwowałam osoby, które wchodziły do katedry na modlitwę. Było ich całkiem sporo, bo przecież w płockiej bazylice wystawiony jest Najświętszy Sakrament, a to modlitwa przed samym Bogiem.
Nie ukrywam, że od lat z bólem obserwuję spadek wiernych uczestniczących we Mszach św. i tę radość laickich mediów, że znów w ciągu roku ubyło ludzi w kościele i znów jest mniej chętnych do seminariów. W związku z tym nie wiem, czy jeśli dożyję starości, będę miała gdzie i z kim się modlić. W tym momencie wie to tylko Pan Bóg. Czy Pan Bóg chce upadku Kościoła? Wielu powiedziałoby, że on już upadł, bo afery, bo pedofilia, bo spory i brak zajmowania stanowiska w sprawach kluczowych.
Kościół nie upadł, przekaz medialny często odbiega od rzeczywistości, ale w tej chwili nie wiem, co musiałoby stać się w kraju nad Wisłą, żeby nie sprawdził się u nas model rodem z krajów Europy Zachodniej. W ubiegłym roku znajomi wypoczywali w Hiszpanii, w przepięknym mieście, z bajkowymi krajobrazami. W niedzielę poszli do kościoła. Na Mszy św. było pięć osób na krzyż i ksiądz staruszek, tak wiekowy, że wyglądało, iż nie dotrwa do końca Mszy. Dotrwał.
Nie wiem, czy Polacy dotrwają w wierze w ciągu następnych lat. Nie wiem, w którym roku rozpocznie się sprzedawanie kościołów na hotele i sklepy. Nie wiem, co musiałoby się stać, aby Polacy znów gremialnie zapragnęli Boga, modlitwy, Mszy w niedzielę. Pandemia, choć mogła, nie stała się zwornikiem ludzi wierzących. Wiernych nie przyciągnęło „odmrożenie” świątyń ani uroczystości z okazji 100. rocznicy urodzin św. Jana Pawła II. Zachłysnęliśmy się „europejskością”, która odrzuca Boga. Nie dziękujemy Mu, że skutki koronawirusa są w naszym kraju mniejsze niż w innych krajach Europy. Nie czujemy do Boga wdzięczności.
Jeden z księży „celebrytów” (używam tego określenia, choć go nie lubię) powiedział na początku pandemii, że teraz w kościołach ilość zastąpi jakość. Tak więc w Mszach św. i nabożeństwach przestaną uczestniczyć tzw. letni katolicy, ale wciąż z praktyk nie zrezygnują ci, którzy głęboko przeżywają swoją wiarę. Jednym słowem, będzie w nich uczestniczyć „święta reszta”, jakkolwiek by to rozumieć.
Gwoli sprawiedliwości muszę też napisać o „jaskółkach” nadziei. Jeden z księży – spowiedników w płockiej katedrze, słysząc moją pesymistyczną opinię o braku frekwencji na niedzielnych Mszach skomentował, że słucha obecnie w konfesjonale wielu głębokich, autentycznych spowiedzi. Natomiast znajomy z jednej z płockich parafii zauważył, że gdy grupie rodziców zamarzyła się I Komunia św. ich dzieci w maju, a nie dopiero jesienią, potrafili zebrać siły i zaangażować się w pomoc księdzu w przygotowaniu do niej około trzydzieściorga swojego potomstwa. Przestali myśleć o kładach i laptopach w prezencie, a zaczęli o tym, żeby kościół był przystrojony i cała uroczystość miała podniosły, a nie konsumpcyjny charakter. Dzięki temu wszystko przebiegło we właściwej, podniosłej atmosferze.
Niedawno rozmawiałam z bliską osobą o tym, że ludzie nie chcą być „duchowi”, że nie potrzebują duchowości, odniesienia się do Istoty Najwyższej – Boga, że wielu w ogóle już się nie modli (obserwowałam kiedyś, że podczas udzielania sakramentu chrztu św. dziecku jego rodzice i chrzestni nie tylko nie znali na pamięć „Credo”, ale nawet „Ojcze nasz”). Ja mówiłam o duchowości katolickiej, ona – o duchowości w ogóle. Tu też są duże braki. Życie w pustce duchowej nie jest dobre ani dla katolika, ani dla żadnego innego człowieka. Pustka degeneruje. I tyle w temacie.