„A pamiętacie Żmijewskiego w `Psach` Pasikowskiego? On był tam taki macho, a skończył jako ksiądz” – stwierdza z wyraźnym wyrazem dezaprobaty na ustach blondynka prowadząca program o celebrytach w pewnej telewizji. Rzeczywiście, Żmijewski w sutannie na rowerze jakby mniej przystojny. Ale oczy ma wciąż te same.
Umówmy się: ksiądz w serialu nijak nie przystaje do rzeczywistości eklezjalnej. Ojciec Mateusz nie zważa na sutannę i po położonym jak Rzym na siedmiu wzgórzach Sandomierzu (skądinąd bardzo malowniczym) przemieszcza się na rowerze. Jednak jego bohater rzadko widywany jest przy ołtarzu – niebieskooki w wersji polskiej Don Matteo przede wszystkim zajmuje się tropieniem przestępców, w tym tych najgorszego kalibru – morderców.
Popularny we Włoszech serial został przeszczepiony na grunt Polski, choć w oryginalnej wersji główny bohater nie jest przystojniakiem. Oczywiście pamiętam Artura Żmijewskiego w „Psach” Władysława Pasikowskiego, zwłaszcza scenę, w której pewien mafioso odcina komuś szpadlem palec. Żmijewski był wtedy szczupłym blondynkiem, i z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że trochę nijakim. Jako osoba w miarę godząca się z przemijaniem własnym i cudzym uważam, że ze zmarszczkami wokół oczu i przerzedzoną czupryną jest bardziej prawdziwy.
Kolejny sezon serialu wybitnie świadczy o tym, że cieszy się on popularnością telewidzów. Nie inaczej jest z „Ranczem”. Wprawdzie mam wrażenie, że jego idea powoli się wypala, jednak sylwetki tamtejszych duchownych da się lubić. Proboszcz Piotr Kozioł, obecnie już biskup, otoczony dwoma młodszymi kapłanami: nowym proboszczem i wikarym – intelektualistą, to dobry człowiek. Niejednego pogodził i…niejednego pogonił, gdy ktoś chciał parafię traktować instrumentalnie. Jest jowialny, dobroduszny, wybaczający. Właściwie do niczego nie można się przyczepić.
Detektyw ojciec Mateusz czy proboszcz z „Rancza”, to dobre wzorce. Bez względu na to, który (i czy w ogóle) model mniej lub bardziej odpowiada prawdzie, scenarzyści i reżyserzy chcą, by widzowie czuli do nich sympatię. I czują, o czym świadczą relacje aktorów, zaczepianych przez publikę w najmniej spodziewanych okolicznościach, ale zaczepianych właśnie z sympatii do bohaterów. Tu dygresja – niektórzy twierdzą, że najbliższa plebanijnej rzeczywistości jest postać Michałowej. Tego jednak nie wiem, nie znam zbyt dobrze polskich plebanii.
Kilka lat temu podczas szkolenia dla rzeczników instytucji kościelnych usłyszałam tezę, że dobry efekt zawsze przynosi lobbing na rzecz konkretnej grupy społecznej. Niestety, z żalem muszę stwierdzić, że tu się tak nie dzieje. Być może za sprawą „pasków”, na których działające 24 godziny na dobę telewizje wypominają duchowieństwu nawet to, o czym ono jeszcze nawet nie zdążyło pomyśleć.
Spójrzmy prawdzie w oczy – oglądalność wspomnianych seriali nie przekłada się na społeczny odbiór duchowieństwa. Owszem, szanowany kapłan ma wokół siebie grono wiernych, na których zawsze może liczyć. Jednak, niestety, życie jest gdzie indziej. Karmione medialną papką osoby, nie czujące się blisko Kościoła (a niekiedy wprost przyznające, że wciąż stoją w jego kruchcie), myślą o księżach stereotypowo. Zresztą dotyczy to także świeckich pracujących w Kościele. „Gdzie pracujesz? W kurii? Kuria mać” – żartuje dopiero co poznana kobieta, a mi do śmiechu wcale nie jest.
Skądś się to skrzywione myślenie o
ludziach w Kościele bierze. Jednak ani sobie, ani innym nie zamierzam kazać
„śpiewać i tańczyć”, żeby udowodnić, jacy to jesteśmy fajni. Raczej róbmy
swoje.