Przekażmy sobie znak pokoju – na każdej Mszy św. na te słowa reagujemy skinieniem głowy lub, lepiej, podaniem dłoni. Gest ten, choć jeszcze nie dokonany, uwiecznił na swoim słynnym fresku w Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie mistrz Michał Anioł. Wykonuje go Bóg Stwórca wobec nowo stworzonego dzieła - człowieka. Na co dzień nie wszyscy wszystkim chętnie swoją rękę podają. Jednak gdy wyciąga ją ktoś, kto chciałby nas przekonać do ideologii, której nie akceptujemy, mamy prawo zostawić ją w kieszeni.
Na sprytną kampanię „Przekażmy sobie znak pokoju” wpadli przedstawiciele LGBT, czyli: lesbijek, gejów, osób biseksualnych, transgenderycznych, transseksualnych, nieheteroseksualnych (to nie koniec tych dużych drukowanych liter; terminologię tę traktuję skrótowo, jest znacznie bardziej rozbudowana, dotyczy na przykład przyjaciół takich osób lub ich sprzymierzeńców „w walce z homofobią i dyskryminacją” oraz osoby aseksualne).
Jest to pierwsza w Polsce kampania społeczna tych środowisk. Na banerach reklamowych przedstawiono dwie dłonie, które przekazują sobie znak pokoju. W jednej dłoni jest różaniec, a na drugiej tęczowa opaska. Organizatorami akcji promującej homoseksualizm są: Kampania przeciw Homofobii, Stowarzyszenie Tornado oraz Wiara i Tęcza.
Kampanią kampanią, nie takie „cuda” już oglądaliśmy. Biskupi polscy odnieśli się do niej jednoznacznie („wyrażamy przekonanie, że katolicy nie powinni brać udziału w kampanii <Przekażmy sobie znak pokoju>, gdyż rozmywa ona jednoznaczne wymagania Ewangelii”), ale „katolicy otwarci” już nie. Na opacznie rozumianą „miłość bliźniego” nabrało się kilku polskich intelektualistów.
Zbigniew Nosowski z „Więzi”, Dominika Kozłowska ze „Znaku”, Maciej Onyszkiewicz z „Kontaktu” (pisma warszawskiego KIK), Zuzanna Radzik z „Tygodnika Powszechnego” (ta sama, która przed ŚDM chętnie pisała o „głupich biskupach” (tak tak, pani redaktor jest z katolickiego (?) „Tygodnika Powszechnego”) uznali, że w akcji tej chodzi o „dialog z drugim człowiekiem oraz porozumienie ponad podziałami” a „Kościół nie jest organizacją homofobiczną”.
Bliska mi osoba mówi w takich sytuacjach po francusku jenois (fonetycznie „żenua”). Peace or war? Wojna czy pokój? Szacunek do każdego człowieka, ale nie chora tolerancja dla jego nieakceptowalnych przez nas zachowań, uderzających w godność człowieka jako stworzenia Bożego. Ogromny szacunek do osób, które walczą ze swoimi słabościami, ale nie przymknięcie oka na ekstremalne postępowanie kogoś ulepionego z prochu ziemi do dobra, prawdy i piękna.
Swego czasu prowadziłam z kimś interesującą rozmowę o homoseksualizmie. Ufam, że dobrze zapamiętałam główną myśl racjonalnego wywodu o tym, jak to cierpliwie zbierano „ziarnko do ziarnka”, żeby oswoić ludzi z tą sprawą. Najpierw wszyscy wstydzili się w ogóle o tym mówić, było to czymś nie do przyjęcia, czymś wstydliwym, niewymawialnym wręcz.
Potem stopniowo coraz częściej zaczęto wprowadzać w mowie i piśmie terminologię związaną z homoseksualizmem, a dziś już bez jakichkolwiek zahamowań mówi się o gejach, lesbijkach i homoseksualistach, i ich proweniencjach. Co więcej, stało się to modne.
Dygresyjnie dodam, że jenois był też udział aktora Andrzeja Seweryna w nocnym programie Kuby W. Aktor dumny z pracy w Comédie-Française w Paryżu chciał uchodzić za luzaka. Między innymi pokazał notes, w którym zapisuje zwroty typu „nie czaisz bazy” (ciekawe, jak to brzmi po francusku?). Kuba W. niemal przez cały program nazywał go „tatą”, bo Seweryn ma sześcioro dzieci (z różnymi mamami) i dziewiętnaścioro wnuków. Brzmiało to jednak w jego ustach dość pogardliwie.
Kanał z Kubą W. kliknęłam na pilocie nocą, nudząc się przy prasowaniu. Jakiś czas temu, gdy na tej samej kanapie zobaczyłam młociarza Pawła Fajdka (a było to przed olimpiadą), wiedziałam, że kto wybrał celebrytyzm, skończył karierę autentycznego sportowca. I medalu nie było. A z tematyką z tego blogu Kubę W. łączy oczywiście obscena.
Podejrzewam, że z kampanią „Przekażmy sobie znak pokoju” będzie jak z filmem „Sługi boże”, który miał być polską wersją „Kodu Leonarda da Vinci” (nota bene nie rozumiem tych, którzy przed laty zachwycali się pseudoliteracką twórczością Dana Browna. Brrr…). Miał być hit, a wyszedł kit, miażdżony w recenzjach przez krytyków filmowych.