Kardynał Robert Sarah, to jeden z moich ulubionych hierarchów Kościoła katolickiego. Opinię tę podziela wielu moich świeckich przyjaciół, tych bardziej zaangażowanych w życie Kościoła. To mistrz duchowy i prorok w jednym. Od jego książek trudno się oderwać, bo czuje się w nich Bożego ducha. Kardynał z Gwinei nie mędrkuje – on widzi więcej, dalej, głębiej. Europę zachodnią już dawno przejrzał na wylot. Niedawno udzielił wywiadu „Niedzieli”: „Porzuciliśmy naszą chrześcijańskość” – powiedział ks. dr. Jarosławowi Grabowskiemu.
Przyczyną duchowego upadku Zachodu jest obojętność. Ludzie już nie interesują się religią. Bóg przestał był człowiekowi potrzebny. Ludzie na Zachodzie kazali Jezusowi odejść. Kto zabija Boga, zabija też człowieka. Człowiek porzucił modlitwę. Wiara nie jest sprawą prywatną. Poniżyliśmy Eucharystię. Nie można eksperymentować z liturgią. Potrzebna jest jedność doktryny, jedność nauczania. Może istnieć wiele religii, ale jedynym Odkupicielem jest Jezus Chrystus. Dzisiejszy świat jest jak Wielki Piątek. Chrystus został zabity, pogrzebany i postawiono straże, aby nie wyszedł z grobu – to wyjątki z wywiadu z kardynałem.
A zdanie klucz z jego ostatniej książki brzmi: „U samych korzeni zapaści Zachodu kryje się kryzys kulturowy i tożsamościowy. Zachód już nie wie, kim jest, ponieważ już nie wie i nie chce wiedzieć, kto go ukształtował, kto go utworzył takim, jakim był i takim, jakim jest. Wiele krajów nie zna dzisiaj swojej historii. To paraliżowanie samego siebie w naturalny sposób prowadzi do upadku., który otwiera drogę nowym cywilizacjom barbarzyńskim”. To jest też o Polakach, którzy niestety w kwestiach religijnych już wiele lat temu obrali podobny kierunek - ku nicości.
Uważam, że „Bóg albo nic”, „Moc milczenia” i „Wieczór się zbliża i dzień już się chyli” powinny być obowiązkowymi lekturami każdego biskupa, księdza, kleryka, katolika. Prefekt watykańskiej Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny sakramentów stawia tę trudną diagnozę, żeby nas obudzić, żeby uzmysłowić, że jeśli wybierzemy życie bez Boga, to wybierzemy pustkę. A pustka nie daje żadnej nadziei. Czy można żyć bez nadziei?
Gdy to piszę, przypomina mi się fragment ostatniej książki Elżbiety Cherezińskiej: „Bogaty świat stworzyłeś, mój Panie. Dziękuję Ci, żeś uczynił mnie jego częścią. Nawet jeśli wyzwania, jakie przede mną stawiasz, są jak góra. Stoję u jej podnóża, zadzieram głowę, nie widzę wierzchołka. Czuje lęk, ale jestem wdzięczny, że nie doświadczasz mnie pustką” – tak myśli arcybiskup Janisław („Wojenna korona”, s. 467).
Kardynał chce uchronić Kościół od autodestrukcji. W swojej ostatniej książce wiele uwagi poświęca duchowieństwu, ale ja, ze swojej świeckiej perspektywy obserwuję, że także katolicy świeccy powinni się sobie dobrze przyjrzeć. Każą bić się w piersi księżom, ale czy na pewno są od nich lepsi? Nikt nie wątpi, że od księdza trzeba wymagać więcej, ale dlaczego by nie wymagać więcej od świadomego przeżywanej wiary katolika?
Wciąż mam w pamięci słowa pątniczki na Jasną Górę sprzed kilku lat, podczas postoju w kościele w Gostyninie, o tym, że ludzie różnie gadają o proboszczu, ale ona przede wszystkim „pilnuje siebie”. Tej pani chodziło o to, że to przede wszystkim ona sama musi troszczyć się o swoje morale, duchowość i wszystkie sfery życia. Że trzeba zawsze zaczynać od siebie i na sobie kończyć. W innym razie staniemy się „fachowcami” od ocen, opinii, uwag o innych, a nie o sobie samym/samej.
Przypominam tę sytuację dlatego, bo w ostatnim czasie z niepokojem obserwuję katolików, którzy wprawdzie w każdą niedzielę są na Mszy św., ale są też w swoim mniemaniu specjalistami od ocen księży i zawsze w zanadrzu mają garść historii o wadach tego czy innego kapłana. Oni z lubością biją się nie w swoje piersi. Trudno im dogodzić, bo mając sumienia nieskażone wejrzeniem w głąb siebie, wiedzą najlepiej, jaki naprawdę jest ich ksiądz.
Proponuję, abyśmy my świeccy katolicy najwięcej wymagali od samych siebie. Bo koncentrowanie się na wadach i przywarach innych jest po prostu faryzejskie. Tak więc – pilnujmy przede wszystkim siebie! Przepraszam za ton moralizatorski, ale nie mogę mu się oprzeć w sytuacji, gdy przestajemy odróżniać belkę od źdźbła i jest nam z tym dobrze. I to by było na tyle!