W styczniu, robiąc noworoczny remanent prasy na półce, natknęłam się na numer pewnego tygodnika, w którym felietony pisze pan Z. Opinie tego publicysty często czytam, cenię, podzielam. Toteż ze smutkiem przyjęłam wynurzenia, w których krytyce poddana została katecheza szkolna. Ze smutkiem, ponieważ ileś tam lat temu sama posmakowałam katechetycznego chleba, ale przede wszystkim ze względu na moje koleżanki katechetki, a także znajomych księży katechetów, którzy walcząc z wiatrem zmian sekularyzacyjnych robią wszystko, co mogą, aby mu się oprzeć.
Wspomniany felietonista krytykuje w czambuł całą katechezę. „Ciemność, widzę ciemność” – jak powiedziałby klasyk. We wspomnianym tekście nie ma najmniejszego światełka w tunelu. Po prostu: jest źle, a będzie jeszcze gorzej. Autor przyłącza się w ten sposób do chóru krytyków, którzy nie są w stanie niczego zaproponować, ale chętnie i często rozdają razy katechetom, bo jest to obecnie proste i łatwe.
Z felietonu wynika, że lekcje religii są lepsze od kabaretu (pozostawiam poza oceną coś, co współcześnie nazywane jest kabaretem). Te przezabawne historie o niedouczonych katechetach, te pamflety na księdza – dziwaka, to nieustanne utyskiwanie na beznadziejność tych zajęć… I jeszcze to jakże banalne stwierdzenie o nauce „klepania paciorków”. Proszę Pana, przecież Pan doskonale zdaje sobie sprawę, że nauczyciele innych przedmiotów, to nie są w większości spadkobiercy Alberta Einsteina czy Marii Skłodowskiej-Curie.
A może warto byłoby spojrzeć głębiej? Może warto zauważyć, że wielu dzieciom i młodzieży niewiele już się chce? Że pokolenie wpatrujące się w telefony komórkowe, jak sroka w gnat, robi tylko to, co musi, a katecheza od lat jest w szkołach traktowana przez dyrekcje i grona pedagogiczne po macoszemu? Że reforma oświaty walnie przyczyniła się do odchodzenia uczniów z katechezy, bo w obliczu braku warunków do nauki dla podwójnych klas z premedytacją albo przypadkiem jest ona w planie na zerowej lekcyjnej, czyli o 7:00, albo na ósmej lekcyjnej, a więc około godziny 15:00?
Tak mi się zdaje proszę Pana, że nauczyciele matematyki, polskiego, historii i geografii, to też rzadko „asy wywiadu”. Oni również nie wyprawiają „cuda wianków”, ale po prostu prowadzą lekcje, w miarę swoich umiejętności i możliwości. Przedmioty szkolne są przez uczniów traktowane inaczej niż katecheza z wielu powodów, na przykład dlatego, że z nich zdaje się maturę, chcąc iść na wybrane studia. Albo że z jedynką z tychże przedmiotów nie przechodzi się do następnej klasy.
To, że poziom nauki w Polsce w ogóle spadł, jest tajemnicą poliszynela. Ciekawie pisał o tym kilka lat temu na łamach jednego z czasopism polonista płockiej „Jagiellonki”. Poddał on m.in. krytyce współczesną maturę, w której chodzi tylko o zdobycie punktów, a nie wykazanie się rzeczywistą, kompleksową wiedzą na zadany temat.
Co więcej, nie tak dawno rektor jednej z płockich, świeckich uczelni podczas pewnego spotkania ubolewał, że od studentów obecnie wymaga się „minimum minimorum”, a oni i tak często nie są w stanie spełnić tych jakże ograniczonych wymagań. To, co piszę, oczywiście nie dotyczy wszystkich uczniów. Cenię wielu młodych ludzi, są wokół mnie, ambitni i zdolni, i oni osiągną zapewne zamierzone, życiowe cele, czego z serca im życzę. Nie zmienia to jednak faktu, że stanowią oni elitę współczesnej młodzieży, bo jej część jednak jest gdzie indziej.
Nie jestem Matuzalemem, nie posiadłam całej mądrości tego świata, zapewne często traktuję różne sprawy emocjonalnie. Nie zgadzam się jednak z tak jednostronną oceną katechezy szkolnej i katechetów. Są to ludzie z mojego otoczenia, zawodowego i prywatnego. Szanuję i ich, i ich pracę. Wiem, jak dużo kosztuje mówienie o Bogu i Kościele w czasach, w których społeczność katolicka jawi się wielu jako jądro ciemności. Podziwiam tych ludzi. I proszę o pokorę w ocenie ich pracy.