Lubię dzień 8 marca. Nie przeszkadza mi to, że jest kojarzony z PRL-em, czerwonym goździkiem i rajstopami, co uprzejmie zauważają niektórzy mężczyźni. Trochę przeszkadza mi to, że przypada w Wielkim Poście, bo z tego względu muszę narzucić swej radości wewnętrzną dyscyplinę. Lubię 8 marca, bo w większości lubię kobiety. Chętnie śledzę też plebiscyty dotyczące kobiet, jak choćby ten ostatni - na Polkę Stulecia.
Polką Stulecia w plebiscycie Konfederacji Kobiet RP została zakonnica, św. siostra Faustyna Kowalska. Żadna tam celebrytka, video blogerka, czy posiadaczka nie wiadomo jakiej liczby followersów na Insta. Zwykła, prosta zakonnica, która rozmawiała z Bogiem. W Kościele jest trochę mistyczek, nawet cztery kobiety noszące tytuł Doktor Kościoła (Katarzyna ze Sieny, Teresa z Avili, Teresa z Lisieux, Hildegarda z Bingen), ale Jezusa Miłosiernego w obrazie czczonym dziś na całym świecie zobaczyła tylko jedna.
Dlaczego chorowita, pracująca w piekarni, drażniąca swoimi opowieściami o spotkaniach z Jezusem Siostra Miłosierdzia została Polką Stulecia? Faustyna miała charakter, choć z pozoru była pokorna i spolegliwa. Warto uczyć się od niej słusznego i świętego uporu. Gdy była przekonana, że ma powstać obraz i jak ma wyglądać, nie dała sobie wmówić, że ma Jezusa malować tylko „w duszy”.
Jak ja zareagowałabym dziś, gdyby znajoma kobieta powiedziała mi, że przychodzi do niej Jezus? Pewnie popukałabym się w czoło i kazała jej iść do psychiatry. Po prostu nie uwierzyłabym. Faustyna też byłaby u mnie na straconej pozycji. Dlatego tym bardziej biję się z pokorą w pierś, gdy o niej myślę. Bo Bóg był rzeczywiście dla niej wszystkim, a nie tylko przykrywką dla realizacji własnych interesów. Była prawdziwa i autentyczna, i zrozumiano to w plebiscycie na Polkę Stulecia.
Ciekawa jest też sama Konfederacja Kobiet RP, która ogłosiła plebiscyt. Jak oficjalnie panie ogłosiły, ich projekt ma na celu „tworzenie platformy do integracji i współdziałania dla organizacji kobiecych o różnych profilach, dla nieformalnych ruchów i grup aktywnych kobiet, a także dla organizacji podejmujących szeroko pojęte działania na rzecz kobiet i spraw dla kobiet kluczowych, które działają w oparciu o wartości takie jak szacunek dla ludzkiego życia, małżeństwo i rodzina, macierzyństwo, naturalnie pojęta kobiecość”. Pięknie.
Wybrałoby się i żyjące kobiety do rankingu na 8 marca. Na przykład Wandę Półtawską, która przez całe swoje życie, po doświadczeniach w Ravensbrück, jest wierna życiu (jakiś czas temu jeden z dziennikarzy typował ją nawet na kandydatkę na kardynała). Albo Janinę Ochojską, szefową Polskiej Akcji Humanitarnej. Czy też Ewę Błaszczyk, twórczynię kliniki „Budzik”, dającą nadzieję na nowe życie ludziom po traumatycznych wydarzeniach. Czy też moją ulubioną pisarkę Elżbietę Cherezińską, kobietę z niesamowitą wiedzą historyczną. Albo aktorkę Kingę Preis.
Kobiety z krwi i kości, z pasją społecznikowską czy jakąkolwiek inną. Lubiane, szanowane, nieraz znane tylko w wąskim gronie osób, w rodzinie czy miejscu pracy. Kobiety różnych zawodów i różnych powołań. Te w Kościele, i te formalnie poza nim. Przy okazji przyznam, że często irytują mnie artykuły pt. „Kobieta w Kościele”, bo albo są za bardzo pokropione wodą święconą, albo ich autorzy wymagają od kobiet działających w Kościele nie wiadomo czego, żeby uznać, że one jednak w Kościele są.
Lubię 8 marca. I różne piosenki o kobietach, także tę, że „najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny”. Wbrew duchowi feministycznych czasów uważam, że wszystkie kobiety tego świata nie muszą, w myśl politpoprawności i ideologii gender zaprzeczać, że lubią siebie, swoją kobiecość i Dzień Kobiet też. I że chcą, aby ktoś je tego dnia zauważył. I że 8 marca jest im bardzo miło, gdy znajomi panowie podarują kwiatka, czekoladę lub dobre słowo.