Mistyczki. Kobiety, z którymi rozmawia Bóg. To zaskakujące i zachwycające jednocześnie, że żyją współcześnie. Widzą i słyszą Jezusa, dostają od Niego polecenia, zastanawiają się, czy będą w stanie je wykonać. Doświadczają ekstaz, mają stygmaty, cierpią fizycznie i… toną w oceanie Bożej miłości. Osiągnęły najwyższy level duchowości. Książkę o nich napisała Ewa Czaczkowska. Do trzech katolickich mistyczek dołączyła założycielkę mariawityzmu, która najpierw była katolicką zakonnicą.
Książkę o mistyczkach nabyłam bezpośrednio u Autorki, podczas jej gościnnej wizyty we wrześniu w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Płocku. Chciałam ją przeczytać przede wszystkim ze względu na rozdział o s. Wandzie Boniszewskiej (1907-2003), zakonnicy ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów. Przed laty znalazłam gdzieś jej wiersz i już wiedziałam, że Konwalia (jak zwracał się do niej Jezus) będzie bliską mi osobą:
„Ja depcę marne radości tej ziemi./ Odtrącam czarę słodyczy./ I tęsknię tylko za cierniami Twymi Twych pożądam goryczy./ I w krwawe tylko przystrojona róże/ na Twoje stanę wezwanie./ W wybranym umieścisz mnie chórze./ Przy stopach Twoich o Panie”.
Siostra od Aniołów pokutowała za grzechy księży, osób zakonnych i komunistycznych zbrodniarzy. O Jezusie pisała, że to jej Najukochańszy i „tonęła w Jego bezdennej miłości”. W łagrach, na dnie ludzkiego piekła czuła obecność Syna Bożego i Jego Matki, to nieludzkie doświadczenie wzmocniło ją duchowo. Jej prześladowcy stawali się jej wyznawcami. Przeżywała bolesne ekstazy, a z jej pasyjnych stygmatów (które nazywała niespodziankami), obficie wypływała krew. Ci, którzy je obserwowali, nie wątpili, że Jezus rzeczywiście do Wandy przychodzi.
Wanda Malczewska (1822-1896), ciotka malarza Jacka Malczewskiego, który nigdy jej nie sportretował, wiodła niełatwe życie XIX-wiecznej kobiety niezamężnej. Wszechstronnie wykształcona społeczniczka, drażniła zaborcę rosyjskiego proroctwami wskrzeszenia Polski z niewoli, wspierała powstańców styczniowych. Ba! Ona zobaczyła nawet przyszłą wojnę polsko-bolszewicką. I przestrzegała przed wrogami wewnętrznymi. Miała wizję Ostatniej Wieczerzy, szła za Jezusem na Golgotę, obserwowała Jego mękę, a gdy podczas codziennej, porannej Mszy św. Jezusa nie było, strasznie cierpiała. Gdy zaś przy ołtarzu stał kapłan w stanie grzechu, widziała Jezusa broczącego krwią. Całym jej życiem był Najświętszy Sakrament. Spoczęła w krypcie kościoła w Parznie. Trwa jej proces beatyfikacyjny.
Największą niespodzianką okazała się jednak szczecinianka Alicja Lenczewska (1934-2012), nawrócona w Dzień Kobiet podczas rekolekcji na Świętej Górze w Gostyniu w Wielkopolsce (zwiedzałam tego lata tamtejszą okazałą bazylikę w stylu baroku włoskiego). Jakiś czas temu z właściwą sobie nieufnością spojrzałam na okładki jej dziennika w księgarni katolickiej. O, jakże się pomyliłam! Teraz już wiem, że go na pewno przeczytam. Po lekturze książki Ewy Czaczkowskiej nie może być inaczej. Także dlatego, że Alicja Lenczewska swój dziennik napisała pięknym, literackim językiem, został on zaliczony do „pereł literatury religijnej”
Lenczewska Boga znalazła dopiero wtedy, gdy zaczęła Go szukać we własnym sercu. Jezus, z którym rozmawiała codziennie przez kilkadziesiąt lat, postanowił, że Alicja zostanie prorokiem. Powiedział jej kiedyś, że myśl, to potęga. Posiada ładunek dobra lub zła, przynosi w świecie skutki zależne od ładunku. Zaangażowała się w Apostolstwo Czystych Serc, źródłem czystej miłości był dla niej Bóg, a jej konsekwencją – uczynki. Nie oceniała i nie osądzała. Jej modlitwa przynosiła efekty, miała moc. Gdy umierała na raka, do końca współcierpiąc z Jezusem, wyszeptała „Panie Jezu, spaliłam się do końca”.
Największą powierniczką Lenczewskiej była s. Teresa Łozowska ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Pan Bóg chodzi koło człowieka, choć on o tym nie wie. Ewa Czaczkowska odnalazła siostrę Teresę w domu zakonnym w Skrzeszewach koło Kutna, a bliżej koło Żychlina. Znam doskonale tę miejscowość, to moje strony rodzinne.
Ostatni rozdział książki Ewa Czaczkowskiej opowiada o Feliksie (Felicji) Kozłowskiej (1862-1921), zwanej przez mariawitów Mateczką, został przez Autorkę specjalnie oznaczony. Ze względu na dobry dialog ekumeniczny Kościołów chrześcijańskich w Płocku, nie zacytuję w tym miejscu treści niektórych jej stwierdzeń. U swych początków idea była dobra. Dodam tylko, że Ewa Czaczkowska często powołuje się na publikację „Święte Oficjum a mariawici” autorstwa ks. prof. Henryka Seweryniaka (Płock 2014).
Co jest najbardziej ujmujące w rozmowach mistyczek z Jezusem Chrystusem? Pokora. O swoich widzeniach i rozmowach mówiły tylko zaufanym osobom. Gdy miały ekstazy (Malczewska) po chwili wracały do zwykłych aktywności, co otoczenie obserwowało ze zdumieniem. Z natury były pogodne i bardzo pracowite, także już na emeryturze. Jedne kochały podróże (Lenczewska), inne sowieci zmusili do podróży za Ural, na nieludzką ziemię, gdzie niemal konały z chorób i tortur (Boniszewska). Były odważne.
Nie afiszowały się ze swoimi doznaniami duchowymi, ale z polecenia Jezusa pisały notatki i dzienniki, i dzięki temu wiemy, co się z nimi naprawdę działo. Wspólną osią ich objawień było miłosierdzie Boże, podobnie jak u św. Faustyny Kowalskiej. Wprawdzie otoczenie patrzyło na nie nieufnie, ale trafiały na rozsądnych kapłanów, spowiedników, kierowników duchowych. Były pewne i świadome tego, co się z nimi działo. Dzielnie znosiły wszystkie związane z tym niedogodności i problemy. Były mądre.
Moja kwarantanna z mistyczkami zakończyła się fantastycznym newsem: kard. Kazimierz Nycz wydał edykt, w którym ogłosił, że Archidiecezja Warszawska zamierza rozpocząć proces beatyfikacyjny s. Wandy Boniszewskiej ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, mistyczki i stygmatyczki. Konwalia ma szansę trafić na ołtarze.