Materiał filmowy w telewizji utrzymany był w konwencji baśni. Amerykanka z rozległym guzem mózgu postanowiła popełnić samobójstwo. Zanim dowiedziała się o diagnozie, była młodą, szczęśliwą kobietą. Niedawno wyszła za mąż. Gdy okazało się, że niebawem choroba całkowicie ją wyniszczy, postanowiła być szybsza. Przeprowadziła się do stanu Oregon, gdzie eutanazja jest zgodna z prawem. W tamtej chwili, ostatniej w życiu, byli przy niej bliscy, mąż, rodzice.
To była zgrabnie ułożona, medialna furtka do dyskusji nad eutanazją. Takie materiały emitowane są co jakiś czas, ale żeby było sprawiedliwie: są w nich także pokazywani ci, którzy byli bliscy samobójstwa, a jednak stało się coś, co ich odwiodło od tego kroku. Gdy zaledwie kilka dni temu media pokazywały dorobek zawodowy tragicznie zmarłej w zawalonej kamienicy w Katowicach Brygidy Forsztęgi-Kmiecik, podkreślały, że to ona pokazała światu Janusza Świtaja, który od 20 lat oddycha za pomocą respiratora.
„Każdy dzień jest dla mnie osobistym K2” -
pisze Świtaj na swojej stronie internetowej.
I codziennie wchodzi na tę górę. Chce żyć, na ile możliwości pozwalają, stara
się być aktywny. Ustami (tylko w ten sposób obsługuje komputer) napisał
autobiograficzną książkę „Dwanaście oddechów na minutę”. Kiedyś zrozumiał, że
mimo wszystko warto walczyć o każdy przeżyty dzień.
Do głowy przychodzą też inne historie, te osobiste i te zasłyszane. Mój chorujący ma raka świętej pamięci Tata, godząc się na podróż do kolejnego szpitala i kolejnego lekarza mówił: „Przecież nie będę czekał na śmierć…” . Znajomi, gdy dowiedzieli się, że ich kilkuletnia córka ma guza mózgu, podjęli modlitewny „szturm do nieba”. Rok później przyjaciele rodziny wspólnie świętowali przyjęcie przez dziewczynkę pierwszej Komunii świętej. Szturm się udał.
Na drugim biegunie są dramatyczne historie o tych, którzy znosili chorobę mimo wszystko, cierpiąc tak bardzo, że nikt zdrowy nie jest sobie w stanie sobie tego wyobrazić. Przykład - niedawno zasłyszana historia o człowieku, który umierając na raka, w atakach straszliwego bólu, wydrapywał dziurę w ścianie. Czy po prostu znajomi, o których wiemy, jak dzielnie zmagają się z rakiem, ale nie zamierzają skracać sobie życia, bo „Bóg dał, Bóg wziął. Niech imię Pańskie będzie błogosławione”.
Dla św. Jana Pawła II eutanazja była jednym tragicznych wymiarów „cywilizacji śmierci”, przeciwieństwem „cywilizacji miłości”. W swoich encyklikach stawiał eutanazję w jednym szeregu m.in. z karą śmierci, aborcją, metodą in vitro. Papież nie chciał, aby chrześcijaństwo „traciło sól” i szło na kompromisy tam, gdzie kompromisów być nie może.
Ks. Jan Kaczkowski, założyciel hospicjum w Pucku, chory na glejaka, autor znanej książki „Szału nie ma, jest rak”, w jej ostatnim zdaniu napisał: „Zawsze mówię pacjentom, że trzeba przeżyć własną śmierć – to jest zwycięstwo duszy nad ciałem”. Gdy w ubiegłym roku w jednej z płockiej parafii prowadził rekolekcje, wielokrotnie powtarzał, że jest gotowy na śmierć, ale jeśli Bóg zechce uczynić cud, to on go też przyjmie.
Zdaję sobie sprawę, że materia, której dotykam,
jest niezwykle delikatna. Ale boję się medialnego prania mózgu i emisji
materiałów, w których samobójca to bohater. Wszyscy wiemy, kiedy zaczęło się
nasze życie, nikt nie wie, kiedy się zakończy. Niech jednak będzie to zgodne z
wolą Bożą. Nie ludzką.