Rok Wolności w Płocku, Msza św. za Ojczyznę na płockiej „Stanisławówce”. Potem w ciepły wieczór wszyscy wychodzą przed pomnik bł. ks. Jerzego Popiełuszki, światła skierowane na pomnik, stoją poczty sztandarowe, płocczanie, VIP-y. Na zakończenie uroczystości wszyscy śpiewają hymn – bite cztery zwrotki. Przy trzeciej zrobiło się jakby ciszej, czwarta była już murmurandem. Ba! Wśród śpiewających są ludzie, którzy ponad 25 lat temu zakładali w Płocku „Solidarność”.
Dlaczego nie znamy na pamięć całego hymnu narodowego? Dlaczego boimy się go śpiewać głośno, pełną piersią, tak, jak robią to na przykład Amerykanie? A biesiadne piosenki przecież tak nam ładnie wychodzą, gdy w zaciszu ogródka z grilem wpadamy w dobry nastrój. Coś tu nie gra. Możemy się nie lubić z tym czy tamtym politykiem, mieć odmienne zdanie na temat przemian po 1989 roku, ale w tym wszystkim hymn nie jest nam nic winien.
A więc to nie o politykę chodzi, ale raczej o wmawianie nam, że patriotyzm jest passé, że nie ma co się wysilać podczas publicznej uroczystości, bo jeszcze ktoś nam wypomni, że za bardzo się udzielaliśmy w pewnych sytuacjach, przy pewnych ludziach. Wypadałoby pokusić się o refleksję – czym jest dla nas hymn narodowy: pieśnią, którą mieli na ustach umierający za Ojczyznę czy utworem śpiewanym okazyjnie i wstydliwie?
Reasumując muszą jednak dodać, że tak w ogóle Msza św. na „Stanisławówce” była pięknie uroczysta.