Kardynał Franciszek Macharski był sobą. Nie stroił się w piórka. Nie grał. Tak zresztą powiedział w jednym z licznych, emitowanych po jego śmierci wywiadów: „Trzeba być sobą”. Gdy zastąpił Karola Wojtyłę, nie udawał, że jest od niego lepszy. Sprawiał wrażenie człowieka pokornie znoszącego swój los. Żegnające go tłumy są dowodem na to, jak bardzo Kraków go kochał i szanował.
Kardynał i wyglądał, i zachowywał się jak mąż stanu. Nie miał „parcia na szkło”. Jego wypowiedzi były zawsze wyważone. Nie budził kontrowersji. Zaliczał się do tych kapłanów, którzy zawsze pamiętają, że mówiąc w imieniu Kościoła, trzeba mieć przed oczami przede wszystkim Mistrza - Jezusa Chrystusa.
Zmarł jak żył, po cichu, w szpitalu, gdy już było wiadomo, że o własnych siłach z niego nie wyjdzie. Gdy w telewizjach oglądałam tłumy, które odprowadzały Kardynała na Wawel, łza się w oku kręciła. Pogrzeb zapewne zgromadzi jeszcze więcej krakowian i gości. Ta złocona karoca, którą była przewożona trumna, tak bardzo nie pasowała do osoby Kardynała, ale rozumiem, że zasługiwał na godny kondukt.
Te tłumy o czymś świadczą. Tak żegnani są wielcy tego świata. Tak żegnany jest Kardynał Kościoła katolickiego w czasach, gdy wiele osób decyduje się na akt apostazji, bo Bóg i Kościół nie są im do niczego potrzebni.
Kardynał Franciszek Macharski odszedł do domu Ojca dwa dni po oficjalnym zakończeniu Światowych Dni Młodzieży. Jego śmierć nie przerwała obchodów tego wydarzenia. To dla niego papież Franciszek zmienił program wizyty w Polsce. Ojciec święty jak miłosierny Samarytanin pojawił się przy łożu umierającego hierarchy, z potrzeby serca i ze współczucia wobec wszystkich, którzy modlili się za Kardynała.
Odszedł 2 sierpnia 2016 roku. Coś, po ludzku patrząc, zakończyło się tu na ziemi nieodwołalnie. Po święcie młodości Kraków ma święto wieczności. „Czas ucieka, wieczność czeka”.