„Pokój prawie, że święte ubóstwo. Tylko to, co konieczne do życia, nic więcej, ale [Święty] świetnie się w nim czuł. Prostota i zwykłość. To kochał. Pamiętam reakcję dziennikarzy zza zagranicy, gdy nas oblegli po wyborze na papieża, nie wierzyli. Powiedzieli wtedy: «Nie siostro, to jest niemożliwe, żeby w tym pokoiku mieszkał książę Kościoła». A ja na to: «Panowie, możecie wierzyć lub nie, ale ja jestem świadkiem tych lat.». Jeden z dziennikarzy powiedział wówczas: «Siostro, niech Siostra wie, że na całym świecie, tam gdzie jedzie kardynał, czeka na niego apartament, w którym są przynajmniej dwa pokoje z łazienką». To, jak ja im zrobiłam odsłonę łazienki, która mieściła się za parawanem wprawiłam ich w kompletne osłupienie. Nie mogli uwierzyć, ale jak już zobaczyli to i uwierzyli.
Bp Wojtyła trafił do nas po śladach naszego ówczesnego kapelana, który przed wojną był ojcem duchownym w seminarium we Lwowie. W tym seminarium studiował Marian Jaworski, późniejszy kardynał. Ów ksiądz, wielki przyjaciel Karola Wojtyły na przełomie lat 50. i 60. był profesorem filozofii w Krakowie, skąd często przyjeżdżał do swojego mistrza, a naszego kapelana, na zakopiańską Jaszczurówkę. Pewnego razu, zapytany został przez Wojtyłę «gdzie Ty tak ciągle jeździsz?» Na tak postawione pytanie odpowiedź była prosta: «do sióstr urszulanek na Jaszczurówkę». Nie wiem, kiedy doszło do tej rozmowy między Wojtyłą a Jaworskim, ale pamiętam, że bp Wojtyła po raz pierwszy przyjechał do nas 1 stycznia 1962. Ja byłam w tym miejscu już kilka tygodni wcześniej. Pamiętam, że byłam skierowana na tę placówkę w końcu listopada 1961 roku. Dlatego pamiętam, że wszystko się zaczęło od listu, który biskup krakowski skierował do naszej przełożonej. Pytał w nim o to, czy może u nas spędzać zimowe urlopy?
Przełożona miała trochę wątpliwości, było nas dużo, a miejsca mało. Byłyśmy młode, zakrzyczałyśmy matkę wołając z entuzjazmem: «tak, tak, niech przyjeżdża, my pod schody, my na strych, my gdziekolwiek». Mogłyśmy zrobić wszystko, aby tylko przyjeżdżał. No i matka się zgodziła. Wtedy wygospodarowałyśmy ten pokój, który już na zawsze stał się miejscem obecności szczególnej Osoby.
Tak to się zaczęło, a dzięki temu naszemu krzykowi, mamy ten przywilej, że w tej kaplicy i w tym pokoju, przez lat 16, przez kontemplację, dojrzewał do świętości Jan Paweł II – Święty. Choć nie tylko on. Razem z nim było tych osób pięć: św. Urszula Ledóchowska, która tę placówkę zakładała; Sługa Boży Jerzy Ciesielski, profesor Politechniki Krakowskiej, który utonął z dwójką dzieci w Nilu; Wielki Prymas Tysiąclecia bł. Stefan Wyszyński, który podczas okupacji był profesorem i rektorem seminarium we Włocławku i tu kilka razy w roku przyjeżdżał leczyć swoje słabe zdrowie; bł. ks. Jerzy Popiełuszko, który w tym pokoju odpoczywał dwa razy i św. Jan Paweł II, dla którego to miejsce z biegiem czasu stało się domem. Trzeba powiedzieć, że ten dom jest inny niż wszystkie z racji na to, że tylu świętych przez niego przeszło.
Karol Wojtyła przyjeżdżał tu zawsze 1 stycznia. Przez 16 lat, koło południa, zajeżdżała na podwórko czarna wołga, wyskakiwał kierowca księdza kardynała pan Mucha (zm. 2012) i cieszyliśmy się, że dostojny gość jest już z nami. Przy śniadaniu robiłyśmy termos z kawą i kanapki. Ksiądz kardynał tak przygotowany prowiant zabierał w góry. Zwykle jeździł do Doliny Chochołowskiej, aby zjeżdżać z góry Grześ. Ile razy zdążył wejść, tyle razy zjechał. Wracał o czwartej/piątej po południu i wtedy dopiero jadł przygotowany przez siostry obiad.
Był entuzjastą czynnego odpoczynku. Nie leżenia i opalania się, czy wjeżdżania kolejką na górę. Sama słyszałam jak powiedział: «takie wjeżdżanie kolejką na Kasprowy, to nie jest żaden sport narciarski. Prawdziwy sport narciarski, to wnieść narty na plechach i zjechać». On tylko taki uprawiał. Na palcach jednej ręki można policzyć, kiedy przez te 16 lat, korzystał z kolejki na Kasprowy Wierch. Kilka razy wjechał. Zwykle jednak były wielkie kłopoty z otrzymaniem biletu. Jednak, gdy pracownicy kasy zobaczyli kardynała w okienku, a to co innego «dla pana kardynała bilet jest».
Ojciec Święty bardzo kochał Polskę, ale szczególnie ukochał tę naszą biedę, bo ta bieda właśnie, to był jego dom. W tym miejscu opowiem fakt, który wymownie o tym zaświadczy. W 1984 roku byłam w Rzymie z pielgrzymką góralską. Było nas wtedy 50 osób. Byliśmy zaproszeni do prywatnej kaplicy Ojca Świętego na Mszę św., a potem odbyło się spotkanie w bibliotece. Gdy przywitałam Ojca Świętego i powiedziałam, że mu «przywozimy w oczach i sercach całe Tatry i całą Jaszczurówkę», to Ojciec Święty… o Boże, nigdy tego nie zapomnę… tak jakby przez chwilę posmutniał… nic nie mówił… popatrzył do góry… pokiwał głową i tak na nas patrząc, powiedział: «oj lepiej byście zrobili gdybyście mnie tam ze sobą zabrali». Po chwili powtórzył jeszcze dwa razy: «oj lepiej… na pewno lepiej… no, ale cóż». A ja wtedy powiedziałam: «Ojcze Święty pokój czeka». A Ojciec Święty powiedział: «no niech czeka». No i się doczekał. Jako papież odwiedził nas w 1997 roku. Jakże by swojego domu nie odwiedził.
Jakie to wszystko było przedziwnie, takie nie do wiary, nikt tej wizyty nie umówił, ani co do dnia, ani co do godziny. To była zupełna niespodzianka. Coś niewiarygodnego. Ojciec Święty helikopterem przyleciał do Zakopanego 4 czerwca 1997 roku pod wieczór. Zrobiono lądowisko pod Wielką Krokwią, blisko Księżówki, w której urządzono mały apartament z windą. Następny dzień zaplanowano tak, aby Ojciec Święty mógł odpocząć przed pracami, które go czekały w najbliższe dni. Żadnych zajęć i spotkań, nic tylko czas spędzony w miejscach, które ukochał.
Mówiłyśmy wtedy między sobą, że może nas w tym dniu odwiedzi. Czekałyśmy cały dzień. Jeszcze o siódmej wieczorem, gdy siedziałyśmy przy kolacji, wydawało się nam, że już do tego spotkania nie dojdzie. Mówiłyśmy wtedy, że może następnego dnia po Mszy św. pod Krokwią, snułyśmy swoje plany i nagle, za pięć ósma wieczorem, wpadł do domu człowiek z papieskiej ochrony i zawołał: «szeroko otwierać bramy». W domu popłoch chociaż czekałyśmy na ten moment z utęsknieniem. Na szczęście pomyślałyśmy wcześniej i zaopatrzyłyśmy się w piękny bukiet czerwonych róż. Bo jak tak zadzwonią – mówiłyśmy – i za godzinę będą, to gdzie szukać kwiaciarni? Więc asekuracyjny bukiet od rana czekał w piwnicy. Ówczesna przełożona generalna porwała go i pobiegła w ogród, żeby wybiec na spotkanie tak dostojnego Gościa. Zebrane licznie siostry pobiegły za matką, tylko ja zostałam w domu, by zgodnie z sugestią ochrony, światła pozapalać, klęcznik wytoczyć, a co najważniejsze, wszystkie okna pozamykać. Kiedy już wszystko zrobiłam, sama jedna w holu, pod zegarem, czekałam z myślami, co będzie dalej? Dzięki temu, do końca życia w oczach i w sercu będę miała ten widok, jak Ojciec Święty wchodzi w progi naszego domu. Z jednej strony przełożona generalna, z drugiej ks. Dziwisz.
Jakże wielkie było moje zaskoczenie gdy zobaczyłam, że pierwsze kroki Ojca Świętego były nie do kaplicy, tylko od razu zakręcił do siebie na górę, do swojego skromnego pokoju. Coś niesłychanego. Widziałam, że matka przełożona też chciała iść, ale dyskretny ruch ks. Dziwisza mówił wszystko. Idą tylko oni dwaj, kropka. Ja myślę, że chciał być tam sam. Myślę, że się ogromnie wzruszył wchodząc do miejsca, które przywołało tyle wspomnień. Myśmy się w tym czasie zebrały w kaplicy. Ojciec Święty spędził w swoim pokoju 15 minut, po tym czasie zszedł do nas i wszedł do kaplicy. Ukląkł na klęczniku i przez chwilę zatopił się w tej swojej niezwykłej modlitwie, a potem powiedział: «Dzień się kończy, a papież nie był na nabożeństwie czerwcowym, a chciałby być, to proszę zaśpiewać litanię do Serca Jezusowego». No i gromko śpiewałyśmy spełniając życzenia papieża. Po tej litanii Ojciec Święty wstał z klęczek i powiedział do nas jedno zdanie, Mistrz Słowa, zapamiętałam na całe życie: «Kochane siostry, pamiętajcie, że jesteście Urszulankami Serca Jezusa Konającego i dobrze mi się sprawujcie». To było wszystko. Nic ująć, nic dodać. Każda z nas doskonale wie o co chodzi, oj doskonale. Zapamiętałam na całe życie.
A potem, cisnęłyśmy się do Ojca Świętego, aby go ucałować w rękę na pożegnanie, ponieważ zbierał się do odejścia. Pamiętam, że gdy się z nami żegnał był bardzo wzruszony. Do dziś widzę ten obraz, jak ogarniał wzrokiem całą otaczającą przestrzeń. Oczy miał pełne łez. Z pewnością miał świadomość, że jest to ostatni raz, kiedy może przybyć do tego domu. Odniosłam wtedy wrażenie, że Ojciec Święty był tak zmęczony po tym odpoczynku, że już nie miał nawet siły się do nas uśmiechać. Miał okropne wypieki na twarzy. Taki był zmęczony. Papieski odpoczynek wyglądał tak, Ojciec Święty najpierw był na Kalatówkach, później na Kasprowym Wierchu i nad Morskim Okiem, a w drodze powrotnej wstąpił do nas na Jaszczurówkę. Dzięki temu, że ten odpoczynek tak zaplanował, to w tych swoich kilku ukochanych miejscach mógł być. Następne dni bowiem, były już tak zajęte i tak napięte spotkaniami i celebrą, że pewnie nie miałby już ani siły, ani czasu, żeby jeździć gdziekolwiek. Nie zdążył, choć bardzo chciał, polecieć na Rusinową Polanę, do Matki Bożej Tatr. To również było jego ukochane miejsce.
Jakżeśmy się już nacieszyły tą wizytą, to ja prawie o północy, do tego pokoju przyszłam. Chciałam tak po prostu, pobyć jeszcze w miejscu, gdzie dopiero co promieniowała obecność Ojca Świętego. Gdy weszłam przeżyłam ogromne wzruszenie, choć muszę przyznać, że nie jestem łatwa do wzruszeń. Zobaczyłam, że w tym pokoju został świadek tego, co się w nim działo. Ojciec Święty, przy tym łóżku padł na kolana i się modlił. Widać było wyraźny odcisk położonych rąk i pochylonej głowy na narzucie, która przykrywała łóżko. Jak to zobaczyłam, wychodząc drzwi zamknęłam na klucz, żeby nikt tego nie zepsuł. Rano przyszłyśmy z aparatem i zrobiłyśmy zdjęcie. To powiększone zdjęcie wisi teraz nad łóżkiem. Naprawdę niezwykła pamiątka, relikwia modlitwy świętego papieża przy tym łóżku. Cały świat nie ma takiej relikwii. Myślę, że nie jedna papieska łza wsiąkła w tę narzutę. Jestem o tym przekonana.
Dwa lata temu, przy generalnych remontach, na strychu, odkryłyśmy kilka pamiątek po Ojcu Świętym. Jedną z nich był wycieruch plecak, o którym wszyscy zapomnieli. To był pierwszy plecak naszego Gościa. Żałuję tylko, że go nie położono w gablocie, w której znajdują się chociażby buty, które były w tym plecaku. Pierwsze jego narciarskie buty. Zobaczcie jakie skromne. Nie to, co dziś. Oprócz butów były w plecaku dwie długie koszule nocne. Oprócz tego w gablocie jest księga celebry, do której się wpisywał i kielich, którego używał. Poza tym, nic więcej nie mamy. Po inauguracji pontyfikatu przyjechał pan Mucha (kierowca) i zabrał wszystko, co było. Wszystko, płaszcz, sutannę, narty i późniejsze buty, różności… do muzeum w Wadowicach.
Tyle razy go żegnałam jak stąd wyjeżdżał. Kiedyś jak się żegnało taką dostojność kościelną, to się przyklękało. Pewnego dnia przyklękłam. Ja klękam, a ks. kardynał też buch na obydwa kolana, no to ja też na drugie. No i tak żeśmy klęczeli przed sobą. Taki był, ileż tych wspomnień… Mam też inne bardzo urocze i osobiste wspomnienie, które ukazuje jak on wszystko od Pana Boga otrzymał. Pan Bóg potem wszystko po kolei zabierał, ale otrzymał wszystko, był poetą, aktorem, pisarzem, sportowcem, posiadł geniusz intelektu i na dodatek wielkie poczucie humoru. Á propos tego humoru właśnie. Kiedyś schodząc rano po Mszy św. (odprawiał Msze o 7.30) klatką schodową na dół, minęłam bp. Wojtyłę, który szedł razem z księdzem kapelanem na śniadanie. A skoro służyłam już księdzu biskupowi w zakrystii jako zakrystianka, to się tylko uśmiechnęłam, minęłam i poszłam. Po południu ksiądz kapelan mnie spotyka i pyta: «Siostro, czy siostra słyszała, co ksiądz kardynał mruczał jak siostrę mijał?» Mówię «nie, nie słyszałam». «Ano mruczał: ‘Niech żyje siostra Teresa, co załatwia interesa’». Tak mnie podsumował.
Pamiętam również, jak bp Wojtyła chciał zjechać z Nosala i gdy zgodnie ze swoja zasadą podchodził pod górę szedł z nim pewien chłopiec, może 10, może 11 lat (bo to górale to prawie z nartami się rodzą, od 3 lat wszystko śmiga). Oczywiście młodzieniec nie wiedział, że jego kompan to ksiądz, mało tego biskup. Gdy się szykowali do zjazdu, smyk mówi do księdza biskupa: «oj dziadku, dziadku tylko uważajcie, żebyście się nie pogruchotali». No i zjechali szczęśliwie. Później okazało się, że to był nasz ministrant, który następnego dnia miał dyżur w kaplicy i przyszedł służyć do Mszy św. Wszedł do zakrystii i stanął jak wryty. Bo widzi, że ten «dziadek» do Mszy św. się ubiera, a na dodatek na kredensji piuska leży. Ksiądz biskup podszedł do niego, przytulił, pogłaskał po głowie i powiedział: «Widzisz, cały jestem».
Nasz dom był z pewnością domem Ojca Świętego. Potwierdził to ks. kard. Dziwisz, w przemówieniu po poświęceniu nowo wybudowanego przedszkola. Powiedział wtedy: «Ojciec Święty w tym domu nie był gościem, to był Jego dom, do którego ciągle wracał. Każdą wolną chwilę jechał, żeby tu spędzić. Jak zachorował to tu przyjechał chorować, tydzień leżał w tym swoim łóżku i był leczony, a jak trzeba było opracować rekolekcje wielkopostne dla Kurii Rzymskiej na prośbę papieża Pawła VI w 1976 r. to też tu przyjechał, żeby bity tydzień siedzieć przy skromnym biurku i opracowywać rekolekcje.” Rekolekcje te były znakomite, przekazywali nam to księża biskupi, którzy słyszeli od kardynałów włoskich, którzy przecież brali w nich udział. Rekolekcje opracowane w tej biedzie, stały się dla nich pierwszym światełkiem, które się im wówczas zapaliło, że w przyszłości Wojtyła może być kandydatem na papieża”.
Opowieści s. Teresy można było słuchać godzinami. Szkoda, że już nie odbędzie się kolejne styczniowe spotkanie na Jaszczurówce; szkoda, że odeszła s. Teresa, ale wiem też, że bardzo czekała na spotkanie z najbliższymi. Kiedyś mi powiedziała: „Po tamtej stronie jest już więcej tych, którzy byli mi najdrożsi”. Miałem wrażenie, że czeka właśnie na spotkanie z tymi, którzy „po tamtej stronie”. Dziękuję Ci Siostro za twoje m.in. świadectwo wiary i miłości do Kościoła.