12 października 2017 r. w Książnicy Płockiej przeżyłem głębokie wzruszenie, połączone z żalem, a poniekąd i pretensją do siebie. W ramach Dni Kultury Chrześcijańskiej przewidziana była prezentacja książki Małgorzaty Białeckiej i Mileny Gurdy-Jaroszewskiej „Mocarz ducha. Andrzej Drętkiewicz we wspomnieniach”. Nie można było przeoczyć tego wydarzenia. Książka o pierwszym w wolnej Polsce prezydencie Płocka, a także ostatnim wojewodzie płockim, to przecież kawał historii każdego z nas. Pamiętam doskonale lata euforii solidarnościowej, autentyczną aktywność społeczników, w tym także wiernych świeckich. Byłem wtedy związany z Klubem Inteligencji Katolickiej, do którego wprawdzie Pan Andrzej nigdy nie należał, prawdę mówiąc także nie przychodził na nasze spotkania, niemniej miał tu wielu zwolenników i współpracowników.
13 października 1917 r. w Fatimie niemal do godz. 12. 00 padał deszcz, a niebo było zaciągnięte chmurami. Nagle zaczęło się przejaśniać, deszcz ustał i „mogliśmy zobaczyć – jak zanotował Antonio. de Almeida, dziennikarz „O Século” - że miejsce cały ranek pogrążone w zimnie, miało oświecić słońce (…). I wówczas rozpoczął się spektakl niepowtarzalny, a dla tych, którzy nie byli jego świadkami - niemożliwy. Wielki tłum zwrócił się w stronę zawieszonego wysoko na niebie słońca. Ciało niebieskie przypominało matowy srebrny talerz, na który można było patrzeć bez wysiłku.
Warszawski pogrzeb ks. prof. Stanisława Warzeszaka przypadł w liturgiczne wspomnienie św. Augustyna. W wypełnionym po brzegi kościele Niepokalanego Poczęcia NMP na stołecznym Wrzecionie, gdzie ostatnio ks. Stanisław był proboszczem, były krajowy duszpasterz służby zdrowia, wykładowca bioetyki na UKSW, ale także w Seminariach Duchownych w Warszawie, Grodnie i Petersburgu był żegnany - ośmielę się powiedzieć – z podobnym żalem jak Augustyn żegnał swoją matkę.
Tak zapytał Piotr Martę, swoją narzeczoną, kiedy siedzieli wieczorem przed telewizorem. Mieszkali już razem, Marta nie chciała zawierać ślubu kościelnego. Przed rokiem, kiedy otrzymała od Piotra pierścionek, nawet nie pomyślała o ślubie. Teraz – tak sobie wyobrażam – może po jakimś filmie o miłości, może po lampce wina czy serdecznym geście czułości – bez zastanowienia, jak opowiada dziennikarce lokalnej gazety, odpowiedziała „no dobra”.
W gorących tygodniach dyskusji parlamentarnych o reformie sądownictwa w Polsce, zwłaszcza po zawetowaniu przez Prezydenta ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, zatrzymywały mnie na ulicy pobożne kobiety, zwolenniczki zresztą dobrej zmiany, które ze łzami w oczach pytały: co teraz będzie.
Julia Hartwig, poetka, która zmarła 14 lipca br., poza tym, że pisała piękne wiersze, była doskonałą przewodniczką po polskiej poezji ostatniego półwiecza. Za kilka tygodni skończyłaby 96 lat. Była rówieśniczką Tadeusza Różewicza i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, przyjaźniła się z Anną Kamieńską, znała doskonale Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta, nie mówiąc o dziesiątkach ciekawych ludzi ze świata literatury, filmu, a nawet polityki.
Z kryzysem powołań kapłańskich w Polsce jest jak z chorobą, która rozwija się po cichu bez rzucających się w oczy objawów. Zdarza się, że chory latami nosi taką przypadłość, nieźle się czuje, nic go nie boli, wydaje mu się, że jest zdrów. Do tej pory nigdy nie chorował, nie zawracał więc sobie głowy badaniami, mimo uszu puszczał uwagi bliskich o takiej czy innej grupie ryzyka.
Zaczęło się od rzuconej przez kogoś przy stole uwagi – lubię nasze dyskusje w seminaryjnym refektarzu - że niektóre katolickie pisma publikują za dużo wywiadów z ateistami. Pretekstem był – zdaje się – któryś z kolei wywiad z ojcem ks. J. Kaczkowskiego, który określa siebie niewierzącym.. Zaoponowałem na ten dyskurs nie tylko dlatego, że akurat ten wywiad czytałem z ogromnym zainteresowaniem, nawet podziwem dla jakości rodziny Państwa Kaczkowskich, mądrości i tolerancji rodziców, wreszcie łaski Boga, która sprawiła, że w takim domu rozwinęło się powołanie kapłańskie Księdza Jana.
Niedawno wybitny polski filozof, T. Gadacz, wymienił 12 wad Polaków. Znalazły się wśród nich: melancholia rodząca się z porażki, myślenie w kategorii etniczności przeistaczającej się w prymitywny nacjonalizm, rewolucja bez reformacji, niezdolność przyznania się do winy, podejrzliwość, odwet, resentymentalna zawiść, polski instynkt antypaństwowy, przedkładanie sprytu nad prawdy oczywiste, brak uspołecznienia, niecierpliwość „w rzeczach narodowych, która jest rozdarciem historii”. Najcięższa wada według Profesora dotyczy zdrady solidarności, która kieruje człowieka do wszystkich, a nie przeciwko komukolwiek.
Trwająca od kilku miesięcy dyskusja nad ograniczeniem wielokadencyjności wójtów, burmistrzów i prezydentów miast, tu i ówdzie owocuje szkoleniem etycznym pracowników administracji, czasem także propozycjami nowych kodeksów deontologicznych. Jest to chyba zdrowa reakcja na twierdzenia prawie połowy Polaków przekonanych o możliwości uzyskania korzystnej decyzji w urzędzie gminy za łapówkę. Jeszcze gorzej jest z nepotyzmem. Według socjologów kumoterstwo najbardziej kwitnie w sądownictwie, w służbach mundurowych i w samorządzie. Polacy twierdzą, że samorządowcy są też – po lekarzach, posłach i policjantach – najbardziej skorumpowaną grupą zawodową.
Kilkanaście dni temu poproszono mnie o konferencję na temat Eucharystia – misterium ciszy. Coś jest na rzeczy – pomyślałem - skoro najpierw klerycy, teraz ludzie świeccy wyrażają tęsknotę za ciszą. Pewnie odgrywa tu rolę wszechobecny hałas, który przeszkadza współczesnemu człowiekowi w dialogu ze sobą, przeszkadza w rachunku sumienia, w głębszej rozmowie z drugim człowiekiem. .
- ← Poprzednia
- 2
- 3
- 4
- 5 (Aktualna)
- 6
- 7
- 8
- 9
- Następna →