Świeckim
sacrum demokracji nazwał wybory jeden z lewicowych dziennikarzy. Zmartwiony
tym, że w czasie ostatnich wyborów samorządowych w Polsce tak dużo było
nieporozumień i kłótni, przywołuje religijne skojarzenia, pisząc: Wybory są jądrem świeckiego sacrum demokracji.
Jak podniesienie dla katolicyzmu. A w trakcie wyborów PKW jest dla demokratycznego
państwa tym, czym koncelebrujący Episkopat dla Kościoła (J. Źakowski).
Nawet jeśli to porównanie kuleje, a
kuleje, to charakterystyczna jest w świeckim poszukiwaniu ładu, tęsknota za stałością
reguł, za żarliwym zaangażowaniem urzędników w wypełnianiu obowiązków, za ludźmi,
którzy w sferę społeczną przenoszą wierność wyssaną z obcowania z Bogiem. Mnożą
się takie głosy w zlaicyzowanej Europie (J. Habermas, ostatnio M. Schultz),
choć nasi radykałowie sekularyzacji – jak zwykle ciut opóźnieni - wciąż starszą
Polaków państwem wyznaniowym.
Europejczycy tak skutecznie wyczyścili
swoje struktury życia publicznego ze śladów sacrum, że w starciu z islamem zaczynają
wszystko od nowa. Uczą się poszanowania symboli religijnych w przestrzeni
publicznej, tworzą rady i komitety do wspólnego omawiania spraw społecznych,
zastanawiają się nad edukacją religijną w szkołach, zapraszają imamów do telewizji,
czasami cierpliwie wysłuchując ich żarliwych kazań. Mam nadzieje, że zanim u
nas dojdzie do takiej sterylności, obie strony - kościelna i społeczna - nie zapomną
o swej tożsamości i potrzebie współpracy.
O naszej katolickiej tożsamości
opowiadał nam ostatnio w Płocku ks. prof. Libero Gerosa, światowej sławy prawnik
z Lugano w Szwajcarii. Mówiąc o Kościele katolickim w Szwajcarii, z bólem wspominał
wszystkie eksperymenty wychowawcze, liturgiczne, teologiczne, które miały na
celu dostosowanie – za wszelka cenę – Kościoła do przeciętnego myślenia mieszczucha
szwajcarskiego. Skutki są opłakane, o czym wiele razy słyszałem od księży
jeżdżących do tego pięknego skądinąd kraju na zastępstwa wakacyjne.
Tendencja jest zresztą szersza, o czym miałem
okazję się przekonać podczas ciekawego skądinąd sympozjum w Łagiewnikach, w którym
brali udział teologowie moraliści z Europy. W większości byli to ludzie związani
z wydziałami teologicznymi prowadzonymi przez jezuitów. Zwykle młodzi ludzie,
bardzo sympatyczni, dużo wśród nich świeckich, wszyscy wrażliwi na tematy
społeczne w etyce chrześcijańskiej, do bólu otwarci na tolerancję, autonomię rozumu
i nowy język przepowiadania. W tej warstwie słuchałem ich z zainteresowaniem.
W swoim otwarciu na ducha świata stanowczo
za mało odwołują się do podstaw biblijnych teologii moralnej, szerokim łukiem
omijają deontologię moralną, nie wspominając już o roli Urzędu Nauczycielskiego
Kościoła. Ostro przeciwstawiają papieża Franciszka Janowi Pawłowi II, którego,
mówiąc szczerze, nie rozumieją. Jedna z prelegentek, z szacowanego wydziału
teologicznego w Europie, opowiadała - oczywiście krytycznie - o katolickiej
koncepcji rodziny, słowem nie wspominając o Familiaris
consortio Jana Pawła II.
Kiedy ją o to zapytałem, odpowiedziała,
że miała mało czasu. Starała się być miła. Inaczej zachowała się inna
prelegentka, tym razem w Płocku, biorąca udział w jednym z modnych tzw. laboratoriów
wiary. Kiedy odszedłem do niej po prelekcji, aby wspomnieć o nowym feminizmie Jana Pawła II, usłyszałem
same krytyczne głosy na temat papieskiej teologii kobiety.
Było w tym tak dużo emocji, że nie zdążyłem
nawet wspomnieć o własnym opracowaniu Rodzina,
gender i nowy feminizm.
23. 11. 2014.