Za każdym razem powtarza się to samo; zapowiedź wyborów jako święta demokracji, potem kampania wyborcza, która ze świętem – ze względu na kłótnie - ma niewiele wspólnego, rosnące napięcie emocjonalne, czasami aż niszczące relacje w rodzinach i wspólnotach obywatelskich, eskalacja podczas wieczoru wyborczego, kończącego się płaczem jednych i nieukrywanym entuzjazmem drugich. Ten mechanizm jest najbardziej widoczny w wyborach prezydenckich, dlatego warto nie tylko wylewać krokodyle łzy nad tym, że naród jest podzielony, ale chwilę pomyśleć nad przyczynami tego, że nasze święto demokracji miało jednak swoje cienie i nie w pełni, chociażby przez wspomniany podział, przyczyniło się do budowania dobra wspólnego.
Tak, piszę o dobru wspólnym i chętnie użyłbym jeszcze większych słów, ponieważ w wyborach chodzi o jedno z podstawowych działań społecznych, które poprzez zaangażowanie na szczęście coraz większej ilości Polaków, powinno stawać się wielką szkołą myślenia o polityce, demokracji, roli partii politycznych, w wypadku ludzi wierzących - o sposobie włączania wiary w mechanizmy polityczne, a w wypadku Kościoła - o sposobie edukacji społecznej katolików. Dwa czy trzy miesiące kampanii wyborczej powinny uczyć tego wszystkiego. Czy uczyły – to już jest pytanie do sumienia każdego z nas.
Świadomie piszę o sumieniu, ponieważ w czasie kampanii wyborczych emocje zagłuszają sumienie albo też stawiają je przed taką ilością dylematów, że jego głos staje się niesłyszalny w kociokwiku kampanijnego krzyku, pomówień, oskarżeń, manipulacji. I to powinno być podstawową refleksją powyborczą; czy uwzględniam/łam/łem sumienie w wyborach politycznych? Czy w konsekwencji uwzględniam wartości moralne w partyjnych zestawach wyborczych kandydatów, prezentowanych współcześnie w sposób wyrafinowany na wielu płaszczyznach komunikacji.
Zdaję sobie sprawę, że wszyscy spece od kampanii wyborczych pomyślą w tym memencie o naiwności piszącego. Ale nie dajmy się zwariować owym spin-doktorom od kampanii. Przecież oni sami się licytują, który sztab przechytrzył drugi sztab, jak za duże pieniądze, przy wykorzystaniu setek ludzi i sondaży trafili w słaby punkt przeciwnika, nierzadko wykorzystując chwyty poniżej pasa. Jakże ułatwiają to dzisiaj środki społecznościowe, do których każdy prawie ma dostęp, a które - jak się okazuje - są najczęściej wykorzystywanymi, także przez obce wywiady, środkami manipulacji.
Jesteśmy więc świadkami jednego z największych paradoksów współczesnej demokracji. Mamy dostęp do informacji, posiadamy na ogół inteligencję wystarczającą do tego, aby zrozumieć uwarunkowania społeczno-polityczne czasów, w których żyjemy; nie powinny być tajemnicą założenia ideologiczne poszczególnych partii i ich kandydatów; ludzie wierzący mają szansę ocenić to wszystko z pozycji swojej wiary, a powszechnie mówi się o kryzysie demokracji liberalnej, populizmie, teatrze politycznym czy wprost nienawiści do przeciwników politycznych.
Będę się upierał, że nie wystarczy tu sama wiedza o polityce, o taktyce wyborczej, prezencja kandydatów i ich rodzin. Nie wystarczy także umiejętność odkrywania w programach wyborczych podłoża ideologicznego, spiskowego czy Bóg wie jakiego. Współczesna demokracja cierpi na deficyt prawdy, wierności wartościom moralnym, w ramach których są podstawowe prawa człowieka, pojęcie godności ludzkiej, wolności rozumianej nie jako samowola, ale wprzągniętej w służbę dobra, szacunek wobec zasad społecznych: sprawiedliwości, solidarności i pomocniczości.
Oczywiście, przełożenie tego wszystkiego na konkret, uwzględniający uwarunkowania geopolityczne, gospodarcze, unijne i globalizacyjne wymaga zaangażowania, wiedzy, wysiłku i inteligencji zarówno kandydatów jak i ich wyborców. Nie można wymagać od kandydatów, samemu kierując się emocjami, ulegając lenistwu umysłowemu – a bo tak mówili w telewizji – czy wreszcie wyborczemu – a to i tak nic nie mieni.
Nie będę ukrywał, że największy żal mam do dziennikarzy; o to, że nie pomagali obywatelom w zrozumieniu uwarunkowań wyborczych, że nie objaśniali świata, ale z uporem godnym lepszej sprawy jak dzieci kłócili się przerzucając odgrzewanymi argumentami, podsuwanymi przez sztaby partyjne. Że nie wyciszali złych emocji, ale je podgrzewali. Że dziennikarze prasy katolickiej ograniczali się do przypominania ogólników, zamiast prezentować niepartyjny, ale waśnie katolicki punkt widzenia. Na palcach jednej ręki – no może dwóch – policzyłbym dziennikarzy, którzy nie dali się zapędzić do stajni ideologicznych, stając się typowymi agitatorami politycznymi. Aż przykro było patrzeć, jak jedni dezawuowali swoją inteligencję, inni chowali swoje sumienia, zdawało się chrześcijańskie, do kieszeni.
Jeśli ktoś zapyta: a gdzie byli nauczyciele katolickiej prawdy społecznej, to ze wstydem muszę powiedzieć - na wakacjach.