Boże Narodzenie, wigilia, rodzinne kolędowanie, wreszcie przełom lat – przeżywane w Roku Miłosierdzia mogą stać się wyzwaniem do większej wrażliwości religijnej i społecznej. Jeśli czytaliście w Boże Narodzenie Bullę papieża Franciszka, ustanawiającą nadzwyczajny Jubileusz Miłosierdzia, to mogliście doznać zawrotu głowy od szans, jakie niesie polska tradycja religijna w kojarzeniu miłosierdzia i naszych zwyczajów. Nie obyło się pewnie bez zawstydzenia z powodu licznych przypadków, kiedy religijne przyzwyczajenie zacierało Jezusowe oblicze miłosierdzia.
Największą szansę w kojarzeniu miłosierdzia z Bożym Narodzeniem dają przeżycia rodzinne tych dni. Najlepiej to wygląda w rodzinach, gdzie mądrzy rodzice dbają o spójność myślenia, mówienia i bycia w ten wieczór. Kiedy słowa nie przeczą myślom, a bycie razem osłania kruchość istnienia zarówno tych, którzy są w domu, jak i obejmują tych w szpitalach, hospicjach, na ulicach. Tylko wtedy miłosierdzie staje się żywe, podnosi człowieka do tego, co stało się z Jezusem z Nazaretu. Oczywiście, nie wyklucza to rodzinnych choinek, prezentów, kolędowanie, tej serdeczności, która idzie za nami przez życie jak iskry zimnych ogni na choinkach naszego dzieciństwa.
Właśnie w tym kontekście nie mogę zapomnieć reportażu z przełomu roku w pewnej gazecie, gdzie polska muzułmanka, konwertyta, dzwoni do kilkudziesięciu polskich domów w czasie wigilii. .Nie chce spędzać Świąt samotnie, tęskni za polską tradycją, do której należy także owo wolne nakrycie przy stole. Wyrusza więc między bloki Warszawy, puka do drzwi, wysłuchuje różnych komentarzy. Nie wiem, czy reportaż jest uczciwy, czy powstał z autentycznej tęsknoty, czy tylko po to, aby pokazać karykaturę polskiej wigilii, dokładnie tak, jak na rysunku ilustrującym artykuł. Tępe gęby zapatrzonych w barszcz biesiadników, włączony telewizor, rechocące dzieci.
Pewnie bywają i takie wigilie. Ja jednak zastanawiam się, co by się stało, gdyby owa muzułmanka w hidżabie zapukała do naszej furty seminaryjnej o 17.00 w wigilię. Byliśmy – klerycy, profesorowie, wielu księży z Płocka, Ksiądz Biskup – zgromadzeni w naszym refektarzu. Za chwilę Ksiądz Rektor złoży życzenia, odpowie na nie Ksiądz Biskup. Będziemy się dzielić opłatkiem, serdeczność rozleje się po refektarzu jak zapach wigilijnych potraw rozstawionych na stołach. I nagle ta muzułmanka. Jestem pewien, że znaleźlibyśmy dla niej miejsce, Ksiądz Biskup zaprosiłby ją nawet do stołu prezydialnego. Jak znam siebie, nie omieszkałbym zapytać o jej drogę życiową, na pewno wziąłbym adres i zaprosił do Sekcji Dialogu w TNP na najbliższy Dzień Islamu.
A przecież pozostałoby jeszcze pytanie: czy w tym wszystkim mieści się już ów najwyższy akt, w którym - jak pisze papież Franciszek - Bóg wychodzi nam na spotkanie? Czy jest w moim seminarium, mojej parafii, ba w moim domu, miejsce dla jakiegoś uciekiniera? Czy w moim sercu jest miejsce na rozmowę bez uprzedzeń, dialog bez założeń wstępnych, zgoda na pojednanie? Czy jest w moim Kościele ten duch Soboru Watykańskiego II, który Paweł VI ujął w następujący sposób: „Zamiast deprymujących diagnoz, zachęcające lekarstwa; zamiast złowrogich przewidywań, w stronę świata współczesnego wysłaliśmy z Soboru przesłanie pełne zaufania: jego wartości nie tylko zostały uszanowane, ale i uhonorowane, jego wysiłki wsparte, jego zamierzenia oczyszczone i pobłogosławione” (Wypowiedź Pawła VI, 7 grudnia 1965 r.)
Przy całym naszym wysiłku broniącym prawdy moralnej, dogmatycznej, społecznej i narodowej, przy pełnym zaangażowaniu w obronę cywilizacji życia, wartości chrześcijańskich, przy całym napięciu myśli i woli, Jezusowe Oblicze Miłosierdzia Bożego otwiera dodatkową perspektywę. W sporze np. o to, czy w ramach ochrzczonego narodu – to dyskusja z okazji Jubileuszu 1050 -lecia Chrztu Polski – mieszczą się także niewierzący, miłosierna perspektywa zwyciężania zła dobrem, odkrywa całkiem realne możliwości bycia razem. Ileż takich zdarzeń było w naszej historii. Czyż nie były owocem Chrztu Polski przed 1050 laty? Czy nie warto się pokusić o ich wydobywanie także w aktualnej polityce?
A dzieło o. Jana Góry, charyzmatycznego dominikanina, duszpasterza młodzieży, twórcy fenomenu Lednicy. O czym opowiadają po jego śmierci ze łzami w oczach jego wychowankowie. Co ich przyciągało do niego? To, że ich kochał, że nie wstydził się tego mówić, zwłaszcza w starszym wieku, kiedy sam zobaczył, że ponad jego inteligencją, zdolnościami artystycznymi i organizacyjnymi, jest zaskakujący owoc Bożego Daru.
Wiem, że to brzmi banalnie i sentymentalnie, ale może częściej w Roku Miłosierdzia trzeba mówić ludziom, ze ich kochamy? Niezależnie od tego jacy są. Jedno jest pewne, nie wpadniemy wtedy w obojętność, która upokarza, w przyzwyczajenie, które usypia ducha, w cynizm, który niszczy (Misericordiae vultus).