Jednym z najboleśniejszych przeżyć mojego
rektorowania w Wyższym Seminarium Duchownym w Płocku była jesień 2002 r., kiedy
na pierwszy rok zgłosiło się dwunastu czy trzynastu kandydatów. Jeszcze w poprzednim
roku było ich około dwudziestu. Oczami wyobraźni zobaczyłem nie tylko kilku, którzy
dojdą do szóstego roku, ale i pustoszejące Seminarium, które po kilku latach podobnego
naboru, ustabilizuje się w granicach pięćdziesięciu, sześćdziesięciu seminarzystów.
Owszem, pamiętam z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku takie seminarium, teraz
jednak to ja byłem za nie odpowiedzialny, a to inaczej smakuje i boli.
Mój niepokój wynikał pewnie także z tego,
że od podszewki znałem kłopoty z powołaniami we Włoszech, Francji, Niemczech. Podczas
studiów w Rzymie i potem wakacyjnych zastępstw w Niemczech nasłuchałem się narzekania
tamtejszych rektorów, księży, zwyczajnych parafian. Brak powołań skutkował całkiem
realnymi problemami duszpasterskimi, począwszy od braku wikariuszy, poprzez niewydolne
duszpastersko parafie, napływ księży z innych kulturowo regionów świata, klerykalizację
świeckich asystentów parafialnych. Z jaką ulgą wracało się pod koniec sierpnia do
Polski, gdzie czego jak czego, ale powołań kapłańskich nie brakowało. Wystarczy
powiedzieć, że w płockim WSD w roku 2003 pojawiło się na pierwszym roku ponad dwudziestu
alumnów.
Od przeszło dziesięciu lat sytuacja zmienia
się radykalnie. Nie ukrywam, że liczba siedmiu alumnów, którzy zgłosili się w tym
roku do naszego seminarium nie daje mi spokoju. Owszem, dziękuję Bogu za siedmiu,
biorę pod uwagę demografię, sekularyzację, wolnościową i liberalną mentalność młodych
ludzi i wszystko, co chcecie, a czym tak chętnie tłumaczyliśmy sobie nadciągający
kryzys. Dzisiaj, kiedy tak ewidentnie daje o sobie znać, trzeba mu się przeciwstawić
z całą mocą. A szczerzy on kły w postaci rozpadających się polskich rodzin, karmi
się anemicznym duszpasterstwem powołaniowym,
ukazując zmiany – niestety nie na lepsze - w obrazie księdza, jaki funkcjonuje w
opinii publicznej.
Problem jest zresztą jeszcze głębszy, dotyczy
bowiem kryzysu męskości we współczesnej kulturze Zachodu. Psychologowie biją na
alarm. Ph. Zimbardo i N. Coulombe, w wydanej ostatnio książce piszą, że „młodzi mężczyźni rezygnują z gruntownego wykształcenia,
nie radzą sobie na rynku pracy, nie potrafią stworzyć dojrzałej relacji z kobietą.
Opóźniają wyprowadzkę z rodzinnego domu, nie dbają o zdrowie i kondycję. W zamian
za to spędzają czas na <męskich> rozrywkach, sukcesy odnoszą w grach komputerowych,
a wiedzę o intymności czerpią z filmów pornograficznych” [ Gdzie ci mężczyźni, PWN
Warszawa 2015]. Ich analizy dotyczą głównie kultury amerykańskiej, ale przecież
symptomy kryzysu ojcostwa i męskości są aż nadto widoczne w Europie i w Polsce.
Spoglądając w oczy kryzysowi powołań kapłańskich,
znajdujemy się w centrum intelektualnych, duchowych i duszpasterskich wyzwań współczesnego
Kościoła, zwłaszcza Kościoła młodych. Jan Paweł II rozpoznał ten problem, pokazując
zresztą niektóre drogi przezwyciężania kryzysu. Światowe Dni Młodzieży są tylko
jednym z najbardziej spektakularnych przykładów. Czas przynosi nowe wyzwania i nowe
zagrożenia. Czytając wspomnianą wyżej książkę Zimbardo, można dostrzec wielość przyczyn
kryzysu, począwszy od braku ojców w rodzinie (rodziny bez sternika), nieskuteczność
wychowania szkolnego, zmiany w środowisku naturalnym i oczarowanie technologią,
pornografią i agresją kobiet, nie mówiąc o recesji i biedzie.
Wśród tych, którzy mogą pomóc przezwyciężyć
kryzys (rząd, szkoły, rodzice, mężczyźni, media i kobiety) zabrakło religii i Kościołów.
Tak już mają liberałowie amerykańscy, nawet jeśli są dobrymi i psychologami. Radziłbym
zapoznać się z ich wnioskami, można i trzeba je wykorzystać, robiąc swoje w duszpasterstwie
rodzinnym, ministranckim, seminaryjnym, powołaniowym. Nie ulega przecież wątpliwości,
że Pan Bóg po to dopuszcza kryzysy, abyśmy – poza skuteczniejszym pożegnaniem się
ze stary światem - otworzyli się na nowe wyzwania. Pamiętacie tę genialną strofę
z Gałczyńskiego: Gdy wieje wiatr historii,
ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła (…)
A mają komu rosnąć. Jest nas wcale niemało,
ośmielę się powiedzieć całe zastępy katolików, którym troska o powołania kapłańskie
nie powinna być obca. W pierwszym rzędzie to owe dziesiątki młodych księży, dekanalni
duszpasterze młodzieży. Potem setki duszpasterzy pracujących z ministrantami, katecheci
świeccy i duchowni, tysiące członków stowarzyszeń i ruchów katolickich, rodzice
chrześcijańscy, których przecież nie można zwolnić z odpowiedzialności za takie
wychowanie dzieci, w którym bycie księdzem nie będzie obciachem – jak mówi młodzież, ale czymś pozytywnym. Są wreszcie konkretni
ludzie odpowiedzialni za służbę liturgiczną w diecezji, ministrantów, duszpasterstwo
młodzieży.
Jest też ks. P. Błoński, nasz absolwent,
któremu na pewno nie jest obojętne, jak się staramy. Ostatecznie to Pan Bóg dopuszcza
kryzysy, aby wyrwać nas z błogiej drzemki, schematów nieodpowiadających wyzwaniom
czasu.