Właściwie to nie ma powodu, aby o nadziei mówić tylko w przełomowych momentach naszej osobistej czy wspólnotowej historii, np.. na przełomie lat, w chwilach podejmowania nowych zadań, rozpoczynania kolejnych etapów życia, itp. Nadzieją jesteśmy <zbawiani> - żeby nawiązać do tytułu encykliki Benedykta XVI <Spe salvi. – każdego dnia, w każdym momencie, kiedy wyłaniając się z czasu minionego, spotykamy się z niepewnością tego co przed nami
O takiej nadziei zawsze przypomina mi widok drogi we mgle, na której przecież się nie zatrzymuję, choć ona tylko do pewnego stopnia oświetlona jest krótkimi zresztą światłami samochodu. Co mi pomaga – poza światłami - podczas jazdy we mgle? Mocna przekonanie, że mgła zaraz opadnie oraz wszystkie te znaki na szosie, które ułatwiają orientację.
Te trzy elementy – że się nie zatrzymuję, mam dobre światła i wiara, że mgła opadnie – razem potraktowane sprawiają, ze nadzieja nie staje się matką głupich, nie jest utopią, ułudą, namiastką życia. I to nie tylko podczas jazdy samochodem. Podczas „przejażdżki życiowej”, jeszcze ważniejsze staje się dotarcie do tej nadziei, która jest potężną siłą życia indywidualnego, społecznego i cywilizacyjnego.
I to świeckie pragnienie nadziei podtrzymują – jak mogą – psychologowie, specjaliści od optymizmu społecznego i pozytywnego myślenia, wierzący w postęp i nowoczesność współcześni utopiści. Z uporem godnym lepszej sprawy „wiarę religijną” zastępują „wiarą rozumową”, „prawdę o tamtym świecie prawdą o tym świecie; krytyka nieba przyjmuje tu postać krytyki ziemi, a krytyka teologii przemienia się w krytykę polityki”. Wszystko konsekwentnie utrzymane jest w perspektywie materialistycznej, ekonomicznej i psychologicznej. Nic więc dziwnego, że poza nią nie wychodzą porady psychologów na temat nadziei.
Są one na ogół mieszanką wypracowanych przez doświadczenie ludzkie porad moralnych oraz wielu zaklęć. W znanym miesięczniku popularyzującym psychologię, znalazłem przed Bożym Narodzeniem następujące wskazówki dla złaknionych nadziei: zaczynaj od małych kroków, nie czekaj bezczynnie na cud, wychodź do innych, ciesz się z prostych rzeczy, liczą się tylko wiedza i fakty, dlatego co nas nie zabije, to nas wzmocni. Znany filozof dodaje kilka uwag na temat ascezy, poszukiwania sensu, cnoty.
W tym kontekście czytam przemówienie noblowskie O. Tokarczuk, gdzie bardziej od wątku o czułym narratorze poruszyła mnie opowieść o starym zdjęciu, na którym mama Noblistki. siedzi smutna, zamyślona jakby nieobecna przed starym radioodbiornikiem. Kiedy potem Olga Tokarczuk pytała mamę o ten smutek, słyszała, że wynikał on z tęsknoty za nieurodzoną jeszcze córką.. Najciekawsze jest jednak dalej:
„Jak możesz do mnie tęsknić, skoro mnie jeszcze nie ma? – pytałam. Wiedziałam już, że tęskni się za kimś, kogo się utraciło, że tęsknota jest efektem straty. – Ale może też być odwrotnie – odpowiadała. – Jeżeli się do kogoś tęskni, on już jest”. Ten dialog nie tylko utkwił w pamięci Tokarczuk, ale stał się źródłem siły na całe życie. Jak twierdzi, „wyniósł jej istnienie poza zwyczajną materialność, umieścił poza czasem i prawami przyrody”. Zrozumiała wówczas, że „jest jej więcej, niż sobie wyobrażała (…). I nawet jeśli powiem: - < jestem nieobecna>, to i tak na pierwszym miejscu znajduje się: <Jestem> najważniejsze i najdziwniejsze słowo świata”.
Potem Tokarczuk dodaje, że w ten sposób jej niereligijna młoda mama dała jej coś, co kiedyś nazywało się duszą. Nie wiem, czy obie Panie Tokarczuk znały definicję wiary z Hbr 11, 1: [ Wiara jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem na to, czego nie widzimy], tak samo jak nie wiem, czy Olga czytała encyklikę Spe salvi Benedykta XVI. Potwierdza się jednak raz jeszcze, że każdy poważny dyskurs o nadziei wyrasta z religijnego podłoża..