W
niedzielę poprzedzającą tegoroczne obchody Narodowego Święta Niepodległości wiatr
podrywał pożółkłe liście w naszym ogrodzie. Przypominały mi stada małych złotych
kurczaków biegnących za swoją matką. Po południu wiatr ucichł, na rynku Starego
Miasta zgromadziło się niemało płocczan, aby śpiewać pieśni patriotyczne. Melodia
liści powróciła w wspólnym śpiewie, nadała kierunek myślom, formę uczuciom, ciepło
naszej wspólnocie. Już nie byliśmy jak liście pędzone przez wiatr, z każdym taktem
wzrastało poczucie, że zrobiło się cieplej, serdeczniej, radośniej.
Zupełnie
obojętne było, jakim patriotyzmem zostanie to nazwane; radosnym czy nowoczesnym,
emocjonalnym czy konserwatywnym. Patrzyłem na twarze starszych w większości śpiewaków.
Z każdą pieśnią stawały się bardziej jasne, życzliwe, uśmiechnięte. Niektórzy wzmacniali
głos przy pieśniach legionowych, inni przy powstańczych, jeszcze inni przy Żołnierz dziewczynie nie skłamie, a także
Ojczyzno ma, czy Kwiaty polskie. Na wszystko to patrzył druh Wacław Milke, dumny ze swoich
Dzieci Płocka, animujących nasz śpiew. Przypomniało mi się także wspólne śpiewanie
kolęd z Janem Pawłem II na Watykanie podczas naszych studiów.
Tym
razem pieśni przeplatane były krótkimi ale celnymi komentarzami historycznymi, w
których harcerze przypominali bohaterów naszej – tej ogólnonarodowej - ale i lokalnej,
płockiej wolności. Jestem pewien, że wielu śpiewających w niedzielę, poszło w najbliższy
wtorek, 11 listopada, do Katedry na Mszę św. za Ojczyznę, a także zameldowali się
przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Można ich zresztą spotkać na wystawach, prelekcjach,
dyskusjach w ciągu całego roku, organizowanych w płockich muzeach, szkołach i galeriach.
Nie tylko chęć pośpiewania sprowadziła
ich na Stary Rynek.
Wielu
prosto z Rynku poszło do pobliskiej Fary na Mszę
św. trydencką. W ten sposób Ksiądz Proboszcz wieńczył tej niedzieli dziękczynienie
za gruntowny remont szacownej świątyni. Siadając wśród wiernych, cieszyłem się na
liturgię, którą pamiętam z dzieciństwa. Co prawda dziecięce wspomnienia są dziurawe,
bardziej związane z nastrojem niezrozumienia niż tajemnicy, ale przecież wierzyłem
w swoją łacinę i piękno śpiewu gregoriańskiego. W kościele zgromadziło się około
dwustu wiernych, na niektórych ławkach porozkładano kartki, domyślam się - z tłumaczeniami
tekstów mszalnych. Nie wiem dlaczego, nie posłużono się rzutnikiem, który przecież
mógłby pokazać teksty łacińskie oraz ich tłumaczenie. Czy wierność tradycji wyklucza
korzystanie z nowoczesnych środków komunikacji?
Główny celebrans, diakon i klerycy, którzy służyli do Mszy św., wyglądali dostojnie, nawet komże mieli w starym stylu. Aktywną rolę w tej liturgii odgrywał diakon, bez którego pomocy celebrans nie zdejmie biretu, nie wejdzie po schodach ołtarza, nie przyklęknie. Celebrans zwrócony jest prawie cały czas tyłem do ludu, a nawet wtedy, kiedy się odwraca widać go poprzez ołtarz posoborowy. Trochę się dziwiłem, dlaczego kazanie – nota bene po polsku – nie zostało wygłoszone z tradycyjnej ambony, która zresztą zachowała się po przebudowie. Sam często – jeśli tylko pozwoli proboszcz – korzystam z ambon i - wierzcie mi - jest to doskonale miejsce do przepowiadania w każdej liturgii, tej posoborowej również.
Wszyscy mamy potrzebę zakorzenienia, powrotu do źródeł, do tych chwil wtajemniczenia, które stanowią o naszej tożsamości, o tym, że wiatr nie podrywa nas jak liście jesienne. Dlatego z szacunkiem patrzę na zwolenników Mszy św. trydenckiej. Tamtej niedzieli w płockiej Farze zaproszono nas również na prelekcję o sensie liturgii tradycyjnej Trochę żałowałem, że nie zrobiono tego przed Mszą św. Na pewno nasz udział byłby pełniejszy.
Przyznam się, że zdążyłem w czasie liturgii odmówić różaniec. Nie wiem, czy zgodnie z przepisami, ale pewnie zgodnie z tradycją. Przecież żeby tego uniknąć, zreformowano liturgię na Soborze Watykańskim II.