W drugi dzień Bożego Narodzenia w liturgii Kościoła wspomina się św. Szczepana, pierwszego męczennika. Podczas Mszy św. czyta się fragment Ewangelii Mateuszowej, zapowiadający prześladowania, które czekają apostołów, czyli tych, którzy mają głosić naukę Jezusa. Fragment ten znajduje się po opisie rozesłania Dwunastu, przypomnieniu im, że darmo otrzymali i darmo powinni dawać, że nie wolno im troszczyć się nie tylko o złoto czy srebro, ale nawet miedziaki, nie powinni zabierać ze sobą dwu ubrań, ani sandałów, ani laski. Po prostu całkowicie zdać się na Bożą opatrzność i życzliwość ludzi (por. Mt 10, 5- 10).
I tu rozpoczyna się proza życia. Nawet wtedy, kiedy będą mieć po jednej sukni, ale wystąpią z zapowiedzią przyjście królestwa niebieskiego, natychmiast odczują, co znaczy być jak owce między wilkami. Co więcej, zostaną wydani sędziom, będą biczowani, oskarżani przez braci i rodziców z powodu imienia Jezusa. Co mają wtedy robić? Zdumiewająca jest odpowiedź Jezusa. Z jednej strony powinni być przezornymi jak węże i nieskazitelnymi jak gołębie (por. Mt 10, 16), z drugiej zaś nie muszą martwić się o to, jak ani co mówić. W owej bowiem godzinie będzie im poddane, co mają mówić. „Gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was (por. Mt 10, 20).
Być przezornym, to być kompetentnym, mieć wiedzę, nie tylko teologiczną, rozumieć ducha czasu i posiadać środki materialne potrzebne choćby do utrzymania parafii. Z drugiej strony owa nieskazitelność, która każe się utożsamić uczniowi Jezusa z tymi, którzy są w szpitalach, tracą nadzieję, miotają się w przestrzeni zniszczonych relacji, gdy zaciekła nienawiść oślepia dzieci i rodziców, z rodaków i radnych tych samych ojczyzn, czyni wrogów. Nie wiem, więc, czy takich np. Orędzi Bożonarodzeniowych, nie powinni prominentni głosiciele słowa Bożego wypowiadać raczej z hospicjów, miejsc, gdzie nas wyszydzają, oskarżają łącznie z tymi areopagami, gdzie na co dzień dzieje się najwięcej zła.
Najbardziej zdumiewająca w tym wszystkim jest jednak podpowiedź Ducha Ojca naszego, który podsuwa nam – także kaznodziejom świątecznym i niedzielnym - myśli, które mamy ubrać w słowa. Czasami marzę o świadectwach kaznodziejów, znanych i mniej znanych, w których opowiedzieliby o takich podpowiedziach Ducha. Przyznajmy, Bracia, ze jest to – poza sprawowanymi sakramentami – najbardziej fascynująca i Boża sprawa w naszym powołaniu; współpraca z Duchem, który poddaje nam, co mamy mówić. Niech świeccy nazywają to natchnieniem, talentem, mniejszą czy większą sprawnością, ale przecież wiemy że to są tylko narzędzia, potrzebne do poprawnego formułowania myśli. Źródło znajduje się tam, na styku Bożej opatrzności i trwania przy tych, którzy łakną zbawienia.
Przeciętny polski ksiądz nie musi daleko szukać tych źródeł. Wystarczy, że w adwencie spędzi kilka dni w konfesjonale, odwiedzi przed wigilią chorych w swojej parafii, sprawdzi czy parafianie z kola charytatywnego pamiętają o ubogich, sam na ołtarzu złoży kilkadziesiąt serdecznych próśb o uratowanie czyjejś wiary, własnej wrażliwości i nadziei, a źródło, z którego wytryśnie podpowiedź Ducha, zacznie bić z taką siłą, że żadne tam gładkie słowa, mądre analizy socjologiczne, a już na pewno narzekania na cudze czy własne słabości, nie przejdą mu przez gardło. W tym kontekście ze zdumieniem czytam, że biskupi niemieccy podobno w tym roku tematem swoich kazań Bożonarodzeniowych uczynili bicie się w piersi za grzechy pedofilii, jak na komendę; żałować i deklarować.
Wszystkim świeckim słuchaczom naszego przepowiadania, którzy nie mogą usłyszeć owych inspiracji Ducha w naszych homiliach i kazaniach, chciałbym powiedzieć, że jest to kwestia także ich modlitwy, życzliwej krytyki czy wprost pomocy. Wielu oczekuje od nas mocnych słów, surowych, czasami partyjnych osądów, najlepiej popierających ich zdanie. Tak było za czasów św. Szczepana, tak było za czasów Solidarności, tak jest i dzisiaj. Przyznajmy też, że my, słudzy słowa, ulegamy duchowi czasu. Jeśli miałbym ze swojego życia wymienić dwie mocne pokusy, które powodowały zagłuszenie Ducha, ponieważ budziły moją agresję polemiczną na ambonie, to wymieniłbym marksizm z początków kapłaństwa i agresywny liberalizm światopoglądowy z jego połowy. Wchodząc na ambonę naprawdę trudno było zapomnieć, że pierwsi uważają cię za siewcę opium religijnego, drudzy zaś za zwolennika państwa wyznaniowego, katoendeka, który dybie na śliczną, liberalną, polską wolność.
Ale przecież każdy z nas się uczy. Im dłużej żyję, tym częściej powracam do postawy mojej mamy, która w sytuacji trudnej, kiedy nie pomagały słowa i argumenty, a burza napierała, używała dwu środków: łez i modlitwy Łzy były owocem bezradności, modlitwa – otwarciem na to, co podpowiadał jej Duch. Łez wtedy nie lubiłem, o Duchu dowiedziałem się znacznie później