Od tragicznej śmierci
. Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska, mija drugi tydzień. Nie mogę pogodzić się
ani z tą śmiercią, ani z tym, co dzieje się wokół niej w sferze politycznej, kulturowej
a nawet religijnej. Majestat każdej śmierci zmusza przecież nie tylko do szacunku
wobec bólu najbliższych, ale także rachunku sumienia, do chwili zadumy nad podstawami
życia, nad siłą więzi rodzinnych i wszelkich innych, które wiązały zmarłego z tym
światem. Wydawało mi się, że tak będzie w wypadku tragicznej śmierci kochanego syna,
męża i ojca dwóch córek, aktywnego członka Kościoła, prezydenta Gdańska, samorządowca
i polityka.
Tymczasem mamy
wzajemne oskarżenia, wypominanie czynów złych, dyskusje o symetryzmie win i odpowiedzialności,
bicie się w nieswoje piersi, moralizujące wezwania do zaprzestania mowy nienawiści,
milczenie tych, którzy powinni przeprosić. Mamy żenujące i nie do zniesienia dywagacje
dziennikarzy, którzy w zacietrzewieniu tracą umiar, takt i szacunek nie tylko wobec
tajemnicy śmierci, ale i powagi swego powołania. Na horyzoncie widać już tych, którzy
kalkulują; jak na tej śmierci nie stracić politycznie, jak wykorzystać w takiej
czy innej kampanii wyborczej. Czysty faryzeizm polityczny.
Trudno oprzeć się
wrażeniu, że jednym z powodów komercjalizacji tragedii gdańskiej jest miałkość współczesnej
kultury etycznej w Polsce, którą w niektórych kręgach opiniotwórczych nie tylko
oderwano od źródeł religijnych [Jeśli Boga
nie ma, wszystko wolno], ale także od realistycznej antropologii; nic się np.
nie mówi o sumieniu. Dotyka to także ludzi, którzy mają Boga tylko na ustach. Sieje
się wtedy wielkie zgorszenie, a faryzeizm polityczny rzuca się w oczy bardziej niż
u niewierzących. Tragedia gdańska pozwala – jak w lustrze – zobaczyć prawdę o każdym
z nas.
Mam cichą nadzieję,
że większość Polaków nie ulegnie pokusie zapomnienia o godności ludzkiej i potrafi
dostrzec oraz docenić – nielicznych co prawda - ludzi polityki, kultury i religii,
którzy w tych dniach nie tylko nawołują do pojednania, ale i czynią pierwsze kroki
w tym kierunku. Modląc się o ich powodzenie, zastanawiam się - to chyba naturalne
- co powinienem robić sam, co powinni robić księża, mój Kościół, czyli my wszyscy
ochrzczeni katolicy, uczestnicy – tak się złożyło – kolejnego Tygodnia Modlitw o
Jedność Chrześcijan, codziennej modlitwy Ojcze
nasz /odpuść nam nasze winy, jako i my
odpuszczamy naszym winowajcom/ .
Wielu moich kolegów
mówi, że to wystarczy. Kościół zachował się godnie wobec tej śmierci, nie tylko
docenił zasługi swojego syna, ale otworzył Bazylikę Mariacką jako miejsce pochówku,
nikt ze znaczących katolików nie protestował tak jak przy pochówku prezydenta Kaczyńskiego
na Wawelu, nawet niewierzący zwolennicy oddzielenia państwa od Kościoła byli ujęci
dostojnością pogrzebu, a przemówienia i homilie trafiały w religijny i społeczny
kontekst sytuacji. Osobiście też tak uważam, choć żałuję, że wcześniej, za życia
śp. Pawła Adamowicza nie słyszałem o wielu jego pięknych, religijnie motywowanych
poczynaniach. No ale to pewnie moja wina, za łatwo ulegałem powierzchownym ocenom.
Co teraz powinniśmy
jako katolicy czynić? Oczywiście, nie ustawać w powtarzaniu Ojcze nasz, spowiadać się, nawracać przy
konfesjonale, strzec się osobistego i politycznego faryzeizmu. Nie czekać aż ktoś
wprowadzi lekcje na temat mowy nienawiści. Przecież mamy po dwie godziny tygodniowo
religii w szkole, mamy – nade wszystko - nauczanie Jezusa o miłości nieprzyjaciół,
Kazanie na Górze, które stanowi Wielką Kartę Moralności. Kto więc nas mógłby wyprzedzić
w konstruowaniu realistycznego programu przeciw mowie nienawiści? Trzeba tylko dostrzec
związek wymiaru religijnego ze współczesnymi problemami, uświadomić sobie, że Kazanie
na Górze to coś więcej niż program partyjny.
W czasach minionego
ustroju uczył nas tego nie tylko Jan Paweł II, Prymas Tysiąclecia, ks. J. Popiełuszko,
ale i wielu dzielnych kapłanów i wiernych świeckich. Wtedy pisaliśmy artykuły o
chrześcijańskiej non-violence [ por. I. Mroczkowski,
Non violence i cywilizacja miłości, „Chrześcijanin w świecie” 1989 nr 185, s. 1-
17], zastanawialiśmy się jak połączyć walkę o sprawiedliwość z ideą Bożego miłosierdzia
(Dives in misericordia), szukaliśmy sposobów
obrony prawdy bez używania przemocy, właśnie non – violence.
Ktoś powie, że
to były inne czasy, inny ustrój, inny przeciwnik. Paradoks polega na tym, że w wolnej
Polsce, wśród swoich, stworzyliśmy tak nienawidzące siebie obozy, że bez chrześcijańskiej
praktyki non –violence nie wyeliminujemy
z życia publicznego faryzeizmu politycznego.