Zdaje się, że przynajmniej w tym roku Światowe Dni Młodzieży nie przyniosą takich owoców, jakich oczekiwali rektorzy seminariów duchownych w Polsce. Niewielka ilość kandydatów do kapłaństwa wystawia na próbę nie tylko rektorów. Martwią się księża biskupi, a także co wrażliwsi wierni świeccy, którzy w kryzysie powołaniowym dostrzegają symptomy kryzysu religijnego w Polsce. Przeciętny wierny być może jeszcze tego nie dostrzega. Na ogół nie brakuje księży w parafiach, przeciwnie, w porównaniu z Zachodem mamy ich – jak niemądrze niektórzy powtarzają – nawet za dużo.
Od dawna nawołuję, gdzie mogę i kogo mogę, do poważnej dyskusji, wprost do krucjaty duchowo - modlitewno - powołaniowej w Polsce. Nie mogę się pogodzić z tym, że w ciągu dziesięciu lat seminaria, w których studiowało stu i więcej alumnów, skurczyły się do trzydziestoosobowych. Nie chcę przyjąć do wiadomości, że za chwilę powstaną seminaria regionalne, że zamykać się będzie diecezjalne, że stopniowo będziemy wycofywać wikariuszy z placówek, gdzie niby nie są konieczni, że w kościołach filialnych będzie się odprawiać raz na miesiąc zamiast co niedzielę. A potem przyjdzie czas na restrukturyzację sieci parafialnej, coraz więcej – jak Bóg da – będzie diakonów stałych, pojawią się świeccy asystenci parafialni, itp. itd.
Skąd ja to znam? Wszystko to przerabiały Kościoły w Niemczech, Szwajcarii, Francji. Dziś są to już kraje prawie misyjne, w parafiach nierzadko można spotkać misjonarzy z Indii, Afryki, Filipin. Czy faktycznie Pan Bóg chce, aby Europa stała się pogańska, bez księży? Czy tak musimy uczyć się większego zaufania Bogu niż sobie, czy tylko w taki sposób możemy dowartościować świeckich? Przecież to wszystko można czynić bez rujnowania tkanki życia religijno-parafialnego. Dlatego lepiej od razu podejmijmy Jezusowe zobowiązanie: proście Pana żniwa.
W ramach tego błagania opuszczają nas lęki, zaczynamy się zastanawiać nad przyczynami kryzysu i możliwościami działań. A te wcale nie są małe. Mamy w Polsce dziesiątki tysięcy kapłanów i sióstr zakonnych, dużej części rodzin katolickich także zależy na żywotności Kościoła. Gdyby każdy z nas codziennie odmówił tylko jedną modlitwę o powołania. i szczerze westchnął do Boga. Zresztą hojny Pan Bóg daje nam dobry przykład ze Światowych Dni Młodzieży. Po ich zakończeniu w Brzegach odbyło się spotkanie prawie dwustu tysięcy członków neokatechumenatu, zakończone prawdziwym alertem powołaniowym. Pójście do seminarium, zakonu i na rodzinne misje zgłosiły tysiące ludzi.
Co takiego jest w tym neokatechumenacie, że wstąpienie do seminarium nie jest obciachem, że młodzi mężczyźni nie boją się celibatu, a dziewczyny nie lękają złych relacji w zakonnych wspólnotach? Nie jestem specjalistą od neokatechumenatu, ale potwierdza się to, co każdy ksiądz zna z własnego doświadczenia. Aby rozkwitło powołanie kapłańskie muszą zaistnieć trzy zdarzenia: trzeba przeżyć dotyk Boga, mieć religijne zakotwiczenie w rodzinie, no i spotkać prawdziwego księdza, który życiem potwierdzi sensowność takiej drogi.
W neokatechumenacie, ale także w naszych tradycyjnych duszpasterstwach parafialnych, powołania zaczynają kiełkować na glebach cotygodniowych modlitw, adoracji przed Najświętszym Sakramentem, ministranckiej służby, uniesienia rekolekcyjnego czy pielgrzymek. Gdy chodzi o rodzinę, nie znaczy, że od razu musi być święta. Jednak przynajmniej jeden z rodziców musi świadczyć o Bogu. Podobnie jak kapłan, na którego patrzy młody człowiek noszący się z zamiarem pójścia do seminarium
Przełożenie tego na diecezjalne czy – daj Boże - ogólnopolskie działania powołaniowe powinno być przedmiotem namysłu psychologów chrześcijańskich, katechetów, liderów ruchów religijnych, rektorów seminariów, ojców i matek, które mają dzieci w seminariach czy zakonach. Nie można zapomnieć o kulturze współczesnej młodzieży, o kryzysie ojcostwa, zamazanym społecznie obrazie księdza w Polsce, pełzającej sekularyzacji. Stawić czoło temu wszystkiemu powinni ludzie, którzy nie boją się wyzwań, są otwarci na nową ewangelizację, promieniują radością swego powołania.
Warto też pamiętać o tym, co św. Jan Chryzostom napisał w komentarzu do zdania z 1 Listu do Koryntian – „To, co słabe u Boga, przewyższa mocą ludzi”. W odniesieniu do dwunastu Apostołów zanotował: „Jakże bowiem dwunastu nieuczonym ludziom, żyjącym wśród jezior, rzek i na pustyni, mogło przyjść na myśl, żeby się podjąć tak wielkiego dzieła? Ci, którzy być może, nigdy nie byli w mieście ani na rynku, jakże mogli myśleć o zdobyciu całego świata? Ten, co o nich pisał, podaje, że byli lękliwi i małoduszni. Nie zaprzecza, ani nie chce ukryć ich wad, co stanowi najlepszy dowód prawdomówności. Cóż więc o nich mówi? Mówi, że gdy pojmano Chrystusa, wtedy pomimo dokonanych przezeń niezliczonych cudów, wielu pouciekało, a ten, który był wśród nich pierwszym, wyparł się Jezusa”.
Zmieniło ich spotkanie ze Zmartwychwstałym. Po tym nie mieli wątpliwości, czy iść drogą powołania.