Julia Hartwig, poetka, która zmarła 14 lipca br., poza tym, że pisała piękne wiersze, była doskonałą przewodniczką po polskiej poezji ostatniego półwiecza. Za kilka tygodni skończyłaby 96 lat. Była rówieśniczką Tadeusza Różewicza i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, przyjaźniła się z Anną Kamieńską, znała doskonale Czesława Miłosza i Zbigniewa Herberta, nie mówiąc o dziesiątkach ciekawych ludzi ze świata literatury, filmu, a nawet polityki.
Lubiłem czytać wywiady, jakich udzielała, zwłaszcza w starszym wieku. Podziwiałem jej pamięć, celność spostrzeżeń i opinii, życzliwość i wyrozumiałość dla ludzi. Była rówieśniczką moich rodziców (urodzona w 1921 r.), zawsze więc kiedy opowiadała o swojej młodości, o Polsce przedwojennej i powojennej, porównywałem jej opowieść z tym, co oni mówili lub czego nie zdążyli powiedzieć. I chociaż były to dwa całkiem różne światy, to poetycka opowieść J. Hartwig była dobrym kluczem do spacerów w osobisto-rodzinnych przestrzeniach.
Jeśli dzisiaj pytam, dlaczego tak się działo, to nie znajduję innego wytłumaczenia, poza tym, że Pan Bóg obdarzył ją łaską czułości, tej poetyckiej, ale i ludzkiej. Jeden ze zbiorów swojej poezji zatytułowała zresztą „Czułość”. W innych także nie brakuje elementów czułości: „Obcowanie”, „Czuwanie”, „Zobaczone” „Bez pożegnania”, „To wróci”, „Jasne niejasne”, „Zapisane”, „Spojrzenie”.
Z tych tytułów można by ułożyć definicję czułości, wcale niesentymentalnej, przesłodzonej, czułostkowej. Prawdziwa czułość ogarnia cię, gdy patrzysz w bezgranicznie szczęśliwe oczy dziecka, ale i na dzielność śmiertelnie chorego człowieka. Czyż nie czułością reagujemy na wierność psiego spojrzenia, kruchość życia motyla czy tyle marnującego się piękna w świecie. Julia Hartwg była czuła, pozostawiła wiersze, „rozkochane – jak to ujął bodajże J. Mikołajewski – w kruchych ludziach i ich kruchym świecie”.
A co powiedzieć o czułości Bożego miłosierdzia wobec ludzkiej słabości, bezradności czy grzechu. To przecież nie przypadek, że papież Franciszek tak często używa słowa czułość w odniesieniu zarówno do Bożej opatrzności, jak i obowiązków człowieka wobec dzieła stworzenia. Nie wykluczałbym więc wymiaru religijnego z czułości J. Hartwig, choć zdaje się - była dosyć dyskretna w tej dziedzinie.
J. Mikołajewski zapamiętał takie jej słowa: „Nigdy nie potrafiłabym powiedzieć, że nie wierzę. Nie da się tak powiedzieć. Są obecności, których nie umiemy złapać i nazwać, zresztą na szczęście.” Jednocześnie tęskni za spotkaniem z Jezusem: „Spotkać Chrystusa ogrodnika, który podlewa grzędy i przecina gałęzie drzew sposobiących się do kwitnienia. Przechodzimy obok, a On uchyla kapelusza i mówi: Żyję”. Albo inne:: „Gdy skrzydlaty wysłaniec Boży zwiastuje Marii nowinę, towarzyszące mu nad jej domem anioły tworzą tłum tak gęsty, że potrącają się skrzydłami” /Błyski/.
No i w końcu niebagatelne źródło czułości, tak dojmujące w lipcowych klimatach: „Taka cisza nad morzem. Taki spokój. Takie równomierne światło nieszukające żadnego efektu, blasku, światłocienia. W taką chwilę Stwórca, niedenerwowany wreszcie wiatrami, burzami, nachalnym słońcem, wrzaskami radości lub przekleństw, oddać się może rozmyślaniom nad własnym istnieniem” /Blaski/.
Swoja drogą, to dobra definicja czułości: być rozkochanym w kruchych ludziach i ich kruchym świecie