W pierwszych dniach listopada na różne
sposoby obłaskawiamy śmierć, upływający czas i pustkę po najbliższych. Ludzie wierzący
modlą się nad grobami rodzinnymi, uczestniczą we Mszach świętych, przystępują do
Komunii świętej, zamawiają wypominki. Ta
ostatnia praktyka, ściśle złączona z życiem każdej parafii, jest bardzo
charakterystyczna, piękna i jakże doniosła społecznie. Powiedziałbym nawet, ze jest
to jedna z najskuteczniejszych polityk historycznych, jaką Kościół, spełniając swoją
duszpasterską posługę, realizuje. Oto przez cały rok w każdą niedzielę proboszcz
lub wikary modli się za wymienione z nazwiska i imienia osoby. Na ogół są one wspominane
w kontekście swoich sąsiadów, znajomych, kolegów. Zawsze, gdy jestem w swojej
rodzinnej parafii i słucham wypominek, przed
oczami przesuwają się szeregi żywych ludzi. Widzę ich twarze, słyszę głosy, powraca
życie sprzed dwudziestu, trzydziestu, a może i więcej lat.
Mam wrażenie, że wskrzeszam czas, staję w
żywej wspólnocie, pewniej stawiam kolejny krok ku własnej, przecież określonej
przyszłości. Jakże to wszystko polskie, chrześcijańskie, bliskie. Dobrze sobie
uprzytomnić, że opiera się na chrześcijańskiej wierze w życie pozagrobowe,
przez wieki powtarzanych praktykach modlitewnych, do których należy również owo
podzwonne, jeszcze istniejące w niektórych
parafiach. Modlitwą staje się dźwięk dzwonów kościelnych, które pan organista wprawia
w ruch za jakąś małą ofiarą.
Wszystko to trwa, ponieważ wierzymy w
życie pozagrobowe. Zanik wiary powoduje nieuchronną zmianę kultury pogrzebowej,
co widać np. w Niemczech. Tamtejsi socjologowie donoszą, że w Boga wierzy
jeszcze około 60% Niemców, ale w życie po śmierci tylko dwadzieścia kilka
procent naszych zachodnich sąsiadów. Powoduje to radykalną zmianę nie tylko kultury
pogrzebowej, ale i stosunku do bliskich zmarłych. Najogólniej mówiąc, kultura pogrzebowa
wciąż się upraszcza, indywidualizuje, ekonomizuje oraz rozmywa w większej
trosce o czystość łąk, po których rozsypuje się prochy zmarłych, niż o ich dusze.
Samemu nie chciało mi się wierzyć w to, co
wyczytałem ostatnio w Sűddeutsche Zeitung
[2015, nr 251]. Niemcy coraz częściej chowają, a właściwie palą swoich
bliskich bez bielizny, w tekturowych trumnach. Wychodzi to nie tylko taniej,
ale także ekologiczniej. Po co dodawać do prochu ze spalonego ludzkiego ciała
jakieś ciężkie metale? Ekologiczny trend pogrzebowy przejawia się także w tym,
że jak grzyby po deszczu powstają łąki, na których rozsypuje się prochy zmarłych,
zagajniki z drzewami, na których umieszcza się nazwiska spalonych zwłok. To
ostatnie nie jest zresztą konieczne, ponieważ wraz z nowymi ateistycznymi
trendami, zmniejsza się radykalnie solidarność ze zmarłymi. W Berlinie np. co
roku tysiące zmarłych są chowane na pogrzebach, w których nie uczestniczy żaden
krewny, przyjaciel, sąsiad. Dziennikarz pisze, że pogrzeb polega na włożeniu urny
do ziemi i trwa niewiele ponad minutę.
Kiedy czytam o tym, robi mi się zimno.
Sekularyzujące się społeczeństwo pokazuje wykrzywioną twarz nawet po śmierci.
Nic więc dziwnego, że na niektórych grobach zamiast tradycyjnych chrześcijańskich
pożegnań, pojawiają się napisy es hat
sich nich gelohnt [nie opłaciło się]. Oczywiście chodzi o życie, które według
autora tego testamentu mu się nie udało i dzieli się tym komunikatem po
śmierci. Innym komunikatem, świadczącym jednak o podobnym problemie, podzieliły
się władze Chin, które łaskawie pozwalają swoim obywatelom na posiadanie dwójki
dzieci.
Wiadomość ta przefrunęła przez nasze media,
nie wzbudzając żadnych komentarzy, nawet w prasie katolickiej. A przecież to,
co zrobili Chińczycy w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku, było jednym
z największych przestępstw, jakiego ateistyczny reżim dopuścił się na swoim
narodzie. Władze komunistyczne zabroniły rodzinom posiadania więcej niż jednego
dziecka. Polityka jednego dziecka została wprowadzona po to, aby uniknąć przeludnienia
i umożliwić rozwój ekonomiczny kraju. Pamiętam tamten czas i zachwyty
niektórych demografów, obawiających się przeludnienia świata. Jakże krytykowano
wówczas przedstawicieli Kościoła, który odpowiedzialne rodzicielstwo pozostawiał
– i zostawia - sumieniu rodziców, a nie manipulacji polityków.
Po czterdziestu latach eksperymentów,
brutalnych kar i niemniej brutalnie wprowadzanej aborcji, w Chinach jest 30 mln
więcej chłopców niż dziewczynek, zaczyna brakować rąk do pracy, kobiety chińskie
nie chcą rodzić więcej dzieci. Dzietność, która radykalnie spadła, spada także w
takich krajach jak Wietnam, Tajlandia, Korea, gdzie nie było brutalnej
ingerencji państwa w życie prywatne obywateli. Dzisiaj demografowie (Angus Deaton, The Great Escape), jasno
piszą o zasadniczej pomyłce ówczesnych demografów, jednostronnie wiążących
walkę z ubóstwem na świecie z przeludnieniem.
Najciekawsze jest to, że dochodzi się do
wprost banalnej przesłanki. Jeden geniusz, urodzony w przeludnionej części
świata, może zaproponować takie rozwiązania, które poprawiają życie milionom ludzi.
Przed czterdziestu laty tak mówili przedstawiciele katolickiej nauki
społecznej. Pamiętam, jak nasi komunistyczni dziennikarze ich wyśmiewali.
Szkoda, że dzisiejsi postępowi dziennikarze, nie znajdują nawet słowa krytyki wobec
ateistycznej władzy w Chinach, zmuszającej wolnych obywateli do administracyjnej
regulacji poczęć.