„Pan posłał mnie, bym opatrywał rany serc złamanych”– (Izajasz 61,1)
Kochani, Siostry i Bracia; Drodzy Radiosłuchacze!
Był rok 1987. Nad śląskim Zabrzem słońce zaszło już na krótką, gorącą, sierpniową noc. Na mapie miasta było jednak kilka miejsc, gdzie ludzie nie poszli śladem słońca. Trwali na swoich posterunkach, przy swojej pracy. Bo są takie miejsca, w których ludzie, w służbie innym ludziom, nie gaszą światła. Są miejsca, w których ludzkie serca, bez fanfaronady, po prostu i zwyczajnie – są dla innych ludzkich serc.
W tamtą letnią noc szczególnie mocno promieniowało światłem jedno takie miejsce – klinika chirurgii, w której właśnie zakończyła się kolejna operacja. To nie była zwyczajna operacja – chodziło o serce; o nowe serce; o nowe życie – o szansę na nowe dni dla kogoś, kogo czas na ziemi w dramatyczny sposób się skurczył. Operacja trwała kilkanaście godzin. To była jedna z pierwszych prób przeszczepu serca w Polsce. Pozostało po niej zdjęcie. Na fotografii – zaintubowany pacjent, pooperacyjnie przykryty, jeszcze nie wybudzony. W rogu sali – asystent chirurga, nie miał już siły gdziekolwiek iść. Położył się w kącie, na podłodze, skrajnie wyczerpany zasnął… Oprócz pacjenta i lekarza asystenta na sali jest jeszcze jeden człowiek. Na zielonkawym kitlu ciągle jeszcze jest strój do operacji. Niebieska czapka zakrywa lekko już siwiejące włosy. Biała maseczka– tak dobrze nam wszystkim dziś znany element garderoby, zakrywa usta i nos. Lekarz siedzi na czymś w rodzaju taboretu. Z całej postaci bije ogromne zmęczenie. I coś jeszcze. Oczy!Mimo tego, że są wyczerpane, oczy są czujne, nie przestają śledzić przyrządów monitorujących stan pacjenta…
Zdjęcie zrobione tamtej sierpniowej nocy w Zabrzu obiegło świat. Profesor Religa, wtedy jeszcze mało znany polski kardiochirurg, właśnie stanął kolejny raz na granicy życia i śmierci, aby walczyć o życie pacjenta. Nie było łatwo. Nie było przyjemnie. Było po ludzku – krew, wysiłek i łzy… Fotograf, który robił wtedy zdjęcie, uchwycił coś, co wymyka się słowom. Chciałoby się to zdjęcie podpisać – „ oto człowiek”. Człowiek w swojej słabości i w swojej wielkości. Nie „ bogowie” – ale ludzie, jak Jan Chrzciciel z dzisiejszej Ewangelii, wiedzący, kim są – nie „ mesjaszami”, ale głosem – sercem - oczyma – rękoma - na pustyni ludzkiego cierpienia. Nie „ bogowie”, ale ludzie świadomi tego, że życie, każde ludzkie życie, jest bezcennym skarbem. I że „ nie szkodzić” temu życiu – jest podstawową zasadą medycyny sformułowaną przez Hipokratesa [primum non no cere]. A zaraz potem idzie wszystko, co może to życie ratować, kiedy jest zagrożone…
„ Pan posłał mnie, bym opatrywał rany serc złamanych”.
Kochani! Przywołałem znaną nam zabrzańską scenę sprzed lat, ponieważ oddaje onabardziej, niż tysiąc słów, to, co jest istotą lekarskiego, pielęgniarskiego, ratowniczego powołania. Wpisane w samo serce Waszej misji – poświęcenie i zmaganie, oddanie i autentyczną służbę drugiemu, determinacja i spalanie się do końca w często najtrudniejszych do wyobrażenia warunkach. To wszystko jest przecież Waszą codziennością. I za to chciałbym Wam wszystkim z całego serca podziękować. Podziękować za to, że również w naszym mieście, w naszej diecezji, są takie miejsca - na Winiarach i na Kościuszki, w Ciechanowie, Przasnyszu, Sierpcu, Makowie, Gostyninie, Żurominie, Rypinie, i w tylu przychodniach, stacjach pogotowia, gabinetach i laboratoriach, gdzie nie gasną światła, kiedy trzeba pomóc… I że dzięki temu wszyscy możemy czuć się bezpieczni. Podziękować chcę za Wasze ciche spalanie się dla ludzi, za toczoną często w ukryciu przed oczyma świata walkę o życie i zdrowie pacjentów.
Pozwólcie – Drodzy Moi – że przypomnę tutaj fragment mojego tegorocznego listu adwentowego. Piszę w nim, między innymi, o nowej książce Papieża Franciszka pt. „ Powróćmy do marzeń”. Ojciec święty przywołuje w niej kilka wydarzeń ze swojego życia, nawiązując do obecnego trudnego czasu. Jedno z nich szczególnie mocno wryło mu się w pamięć: przyszły Papież był wtedy na drugim roku seminarium, miał dwadzieścia lat.„ Pamiętam datę- wspomina. Był 13 sierpnia 1957 roku. Do szpitala zawiózł mnie prefekt seminarium, który zdał sobie sprawę z tego, że nie miałem grypy, którą leczy się aspiryną. Najpierw wyciągnęli mi półtora litra wody z płuca, a potem walczyłem między życiem a śmiercią. W listopadzie operowano mnie, usuwając górny płat płuca. Dlatego wiem z doświadczenia, jak czują się chorzy na koronawirusa, walczący o oddech, podłączeni do respiratora". Ale to nie koniec opowieści: Franciszek wspomina z tamtych czasów również dwie pielęgniarki. Pierwsza z nich zadecydowała o zwiększeniu dawki leku, przez co uratowała młodemu klerykowi życie, druga zaś do końca walczyła, żeby zachował nadzieję. Od nich nauczył się, co znaczy dobrze używać wiedzy, a także jak ważne jest bycie z drugim i unikanie byle jakiego pocieszenia.
Czasem trzeba trzęsienia ziemi, żeby ludzie odkryli, jak dobrze jest mieć stabilny grunt pod nogami. I tak nasz czas – nasze dni przeżywane w cieniu pandemii, odsłoniły przed naszymi oczyma prawdę o tym, co braliśmy do tej pory tak bardzo za oczywiste: że bez służby zdrowia, bez lekarzy i pielęgniarek, bez personelu pomocniczego szpitali, bez ekip karetek pogotowia, bez ratowników medycznych, bez farmaceutów, bylibyśmy wszyscy jak bezbronne dzieci rzucone w środek świata pełnego śmiertelnych niebezpieczeństw. Bardzo dziękuje Wam – Kochani - za to, że jesteście!!I tym razem nie jest to podziękowanie wypowiadane jak grzecznościowa formuła… Płynie ono z serca, ze świadomości tego, czym jest Wasza praca – Wasza służba. Ze świadomości Waszego poświęcenia… My, tak często narzekający na to, że maseczka przeszkadza nam w codziennym funkcjonowaniu, nawet nie wyobrażamy sobie, co czuje ciało godzinami zamknięte w antycovidowy kombinezon ochronny; my, którzy często narzekamy, że nie możemy iść do sklepu czy restauracji, nie zdajemy sobie sprawy z tego, co przeżywa serce taty-lekarza, mamy-pielęgniarki, kiedy nie można iść do własnego domu, bo pracuje się w covidowej placówce, i trzeba zamieszkać gdzieś na stancji lub w hotelu… My, którym tak doskwierają związane z pandemią ograniczenia, nawet nie wyobrażamy sobie, jak bardzo zmieniło się w tym czasie Wasze – Kochani - życie… Nie wiem, czy słowami można zamknąć wdzięczność i uznanie dla wszystkiego, co robicie dla ocalenia zdrowia i życia ludzi… Dlatego dobrze, że ludzkiemu słowu przychodzi z pomocą Boże Słowo. Posłuchajmy choćby tego, przywołanego już wersetu z dzisiejszej liturgii, z księgi proroka Izajasza:
„ Pan posłał mnie, bym opatrywał rany serc złamanych”.
W ten sposób Boże Słowo opisuje misję Tego, który miał przyjść, namaszczonego Duchem Pańskim Mesjasza, zbawiciela. Kiedy spełni się rok łaski, ludzie odkryją, że jest pośród nich Ten, który przynosi im dobrą nowinę: jeńcy– ci, którzy przegrali swoją walkę o życie i stali się łupem nieprzyjaciela – zostają „ odbici”, znów są wolni; więźniowiew kajdanach ciemności własnych słabości i grzechów - wyzwoleni; złamane serca– te zranienia najgłębiej dotykające istoty człowieczeństwa, one również, dzięki Przychodzącemu, zostają opatrzone. Zobaczmy – Moi Drodzy - że Bóg samw tym dającym nadzieję obrazie, staje wobec ludzi nie tylko jako wybawca – wyzwoliciel, ale również, a może przede wszystkim – jak lekarz[Caelestis Medicus]. Bóg sam posługuje się właśnie obrazem Lekarza, aby pomóc nam zrozumieć, w jaki sposób do nas przychodzi. I czy rzeczywiście tak nie jest, że nasze spotkania z Nim nie przypominają ratującej życie operacji na otwartych ranach… Czy na wirusy nękające nasze dusze – na zwątpienie, smutek, poczucie osamotnienia i bezsilności, najlepszą szczepionką nie są te środki podpowiadane nam dziś przez Apostoła Pawła: umiejętność dostrzeżenia dobra, radość, wdzięczność, wreszcie modlitwa, czyli zwrócenie się ku Bogu, który odnajduje nas na dnie naszych nocy, naszych zranień, żeby na nowo rozpalić światło nadziei.
„ Pan posłał mnie, bym opatrywał rany serc złamanych”
Kochani! Kończę to rozważanie słowami św. Siostry Faustyny– sekretarki Bożego Miłosierdzia. Faustyna chorowała i ostatecznie zmarła na wówczas nieuleczalną gruźlicę płuc. Walcząc ze śmiertelną chorobą, ta niezwykła Siostra Zakonna zostawiła po sobie chwytającą za serce modlitwę: „ ból mój wyśpiewam Ci [Jezu] milczeniem, a Ty mnie zrozumiesz ponad wszelkie wypowiedzenie ” (Dzienniczek, 1490).Niech pamięć o tej niezwykłej Bożej Kobiecie, która wędrowała ulicami naszego miasta i z pewnością była pod opieką pracujących wówczas w Płocku lekarzy, pomoże nam podnieść z nadzieją głowę ku światłu, ku Niebu. Ona – św. Faustyna - nie tylko przeżyła głęboko słowa, będące sercem jej misji: Jezu, ufam Tobie, ale i te wzięte z Pisma, a wypisane na drzwiach szpitalnej kaplicy na Winiarach: dla Boga nie ma nic niemożliwego…Wiem, to nie są łatwe słowa. I to nie jest łatwa wiara. Zwłaszcza wtedy, gdy brakuje już sił, kiedy opadają ręce, kiedy, mimo włożonego wysiłku i stoczonej walki z niewidzialnym przeciwnikiem trzeba przeżyć porażkę, utratę pacjenta – śmierć człowieka.
Pamiętajcie – Drodzy Moi - o jednym…Tak, jak światło w szpitalach, przychodniach, laboratoriach daje poczucie bezpieczeństwa nam wszystkim, jak Wasze czuwanie i Wasza ofiarna służba pozwala nam z nadzieją spojrzeć w przyszłość – tak i Wy nie jesteście osamotnieni. Jest bowiem Światło, które płonie nadzieją również dla Was, jest Moc, która pragnie przychodzić ze wsparciem Waszym dłoniom, jest Bóg, który poprzez Was i razem z Wami zmaga się, walczy o człowieka… Nie jesteście sami!! A razem z Bożą miłością również nasza pamięć, uznanie, wdzięczność i modlitwa Wam towarzyszą. TEN, który przyszedł do nas jako wyzwolenie, jako Światło i jako Lekarz, nie zapomni o Was! Nie zapomni! Przecież przyszedł właśnie po to, by leczyć rany serc złamanych. I ciągle przychodzi. Niech więc się stanie Słowo życiem w nas.Amen.