Nikt nie woła?

Z południowego okna mojego rodzinnego domu rozciągał się widok na łąki naszego dzieciństwa, przestrzeń magiczną, w której zapach siana zmieszany z zapachem kwiatów był silniejszy od zapachu kadzidła w kościele w Rzewniu. Wiatr pieścił trawy, mgła pod wieczór zasnuwała horyzont, rosa niosła ukojenie spragnionym jaszczurkom. Jeśli nasze łąki były pastwiskami - a czasami były – to zawsze zielonymi pastwiskami z Psalmu 23.

            Z południowego okna mojego rodzinnego domu rozciągał się widok na łąki naszego dzieciństwa, przestrzeń magiczną, w której zapach siana zmieszany z zapachem kwiatów był silniejszy od zapachu kadzidła w kościele w Rzewniu. Wiatr pieścił trawy, mgła pod wieczór zasnuwała horyzont, rosa niosła ukojenie spragnionym jaszczurkom. Jeśli nasze łąki były pastwiskami - a czasami były – to zawsze zielonymi pastwiskami z Psalmu 23.

            Nic więc dziwnego, że do nich wracam, potrzebuję ich jak powietrza, choćby na kilka godzin wpływam na ich przestrzeń, nurzam w zieloność i z dumą wywołuję moje stepy akermańskie; nie z jakimś burzanem, ale żółtymi kaczeńcami, dumnym tatarakiem i tyloma innymi kwiatami polskimi. Od zachodu zamykała je droga, na której bliżej domu rosła mięta, a dalej - lekko pochylone wierzby. Nie były to żadne wierzby płaczące. Mimo swoich lat, dzielnie opierały się wichurom, deszczom, a nawet piorunom, które – nie wiedzieć czemu – miały przychodzić z zachodu.

            Droga była ważna także dlatego, że prowadziła do gaju, który dla małego chłopca leżał na końcu świata. Gaj był – według opowieści ojca i sąsiadów - świadkiem i ofiarą pojedynków artyleryjskich, jakie Niemcy i Rosjanie toczyli nad Narwią w 1944 r. Pamiętam więc jeszcze niewielkie sosny, poranione szrapnelami olszyny, no i zygzakowate transzeje, w których okopywali się żołnierze. Ileż ja się napatrzyłem na te transzeje; siła wyobraźni dziecięcej, ożywiającej życie w okopach była tak duża, że idąc do wojska marzyłem o wykopaniu choćby kawałka takiej transzei. Niestety, w Bartoszycach kazali nam kopać zwyczajne rowy.

            Od wschodu osłaniała nasze zielone pastwiska duża przestrzeń lasu olszynowego. Olszyny rosły wraz z nami, choć zawsze wydawały się większe, tajemnicze. Jako dziecko bałem się tam zaglądać wieczorem, ale wdzięczny im byłem za to, że zbierały deszcze, ciemne chmury jesienne, a zwłaszcza zimowe zawieje. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak radzą sobie z tym zające, dziki i wilki, które nocowały w olszynie.

            Na początku sierpnia zieloność łąk, szum gaju, wiatr w olszynach stają się tak intensywne, że niemal słyszysz głosy zmarłych rodziców, którzy przed laty na to patrzyli, troszczyli się, wierzyli, że będzie trwało na wieki. Idę więc od gaju i opowiadam ojcu, że transzeje prawie zarośnięte, sosny wielkie jak dęby, olszyny już nie stoją w wodzie. Nie widzę zajęcy, są za to łosie i żurawie. Daję słowo, że mnie słyszy, zdawało mi się nawet, że dopytywał o bociany.

            Trochę to więc inaczej niż u Mickiewicza, gdzie była cisza, tęsknota za głosem z Litwy i przejmujące: Jedźmy, nikt nie woła. Na wszelki wypadek wyjąłem komórkę, zadzwoniłem do Brata i prosiłem, aby posłuchał wiatru z naszego gaju, olszyny i łąki.

            Jak dobrze, że są telefony komórkowe.