Dziękuję, Księże Janie !

Ks. Jan Kaczkowski zmarł na raka w ostatnią Wielkanoc w wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat. Był księdzem diecezji gdańskiej, w Pucku wybudował hospicjum, zrobił doktorat z teologii moralnej, zdaje się myślał o habilitacji. Stanął na mojej drodze życiowej w tym samym czasie, kiedy w Płocku chorował nasz diakon, Piotr Błoński. Kiedy usłyszałem, że ma głosić rekolekcje adwentowe w płockiej Farze, pomyślałem najpierw, że musi być w dobrej formie. O rekolekcjach potem opowiadały pobożne kobiety, podobno frekwencja nie była rewelacyjna, poruszyła mnie natomiast wiadomość, że znalazł czas i siły, aby odwiedzić naszego alumna w szpitalu.

Ks. Jan Kaczkowski zmarł na raka w ostatnią Wielkanoc w wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat. Był księdzem diecezji gdańskiej, w Pucku wybudował hospicjum, zrobił doktorat z teologii moralnej, zdaje się myślał o habilitacji. Stanął na mojej drodze życiowej w tym samym czasie, kiedy w Płocku chorował nasz diakon, Piotr Błoński. Kiedy usłyszałem, że ma głosić rekolekcje adwentowe w płockiej Farze, pomyślałem najpierw, że musi być w dobrej formie. O rekolekcjach potem opowiadały pobożne kobiety, podobno frekwencja nie była rewelacyjna, poruszyła mnie natomiast wiadomość, że znalazł czas i siły, aby odwiedzić naszego alumna w szpitalu.

Wtedy też dowiedziałem się o pięknej, choć nietypowej relacji Księdza Jana ze swoim niewierzącym Ojcem. Ten zaś, na pytanie, czy syn nie próbował go nawrócić, tak odpowiedział: „Nie próbował. Przecież wiedział, ze ja nie robię tego nikomu na złość. Po prostu taki jestem. Moja żona była mu bliższa w kwestiach wiary, starsze rodzeństwo było bliższe raczej mojej perspektywie. Ale posyłaliśmy dzieci na mszę. Najbliższą była mu w tym moja teściowa, z którą nie mogli tylko ustalić, czy to on ja prowadził do kościoła, czy ona jego. Ale takie są właśnie rodziny”

Ksiądz Jan kochał swoją rodzinę. Na jednym z wiraży swego życia, kiedy wyniki badań nie były najlepsze, tak zwracał się do swoich najbliższych: „wiecie, że was kocham i całe życie wyście mnie kochali. To było takie słodkie, te ostatnie dni i miesiące, gdy chłopaki, czyli tata i Filip, oczywiście bardzo się denerwując, bawili się technicznie, że mają chorego, którego trzeba dźwigać, nosić, prowadzić. To było słodkie, prawdziwi inżynierowie. Kochajcie się, dbajcie o dzieci, dbajcie o wiarę. Tato, tu nie chodzi o taką wiarę formalną, ale dbajcie o sumienie, o sumienie”.

Wzruszająca jest ta miłość ojca do syna. I ta duma ojcowska. Oto co mówi dziennikarzowi po śmierci Księdza Jana: „Wie pan, on zawsze sprawiał na wszystkich wrażenie fajtłapy i zawsze wielkie wrażenie robiło to, jak to przełamywał. Powłóczył nogą, miał kłopoty ze wzrokiem. W szkole koledzy mówili do niego <Skaner>, bo czytał z kartką przytkniętą do oczu. To wszystko kazało przypuszczać, że z niczym sobie nie poradzi, że każda trudna sytuacja go załamie. A nie złamało go nic (…) Jeżdżąc – mówi dalej Ojciec - często rozmawialiśmy, ale też często milczeliśmy. Byliśmy sobie ze sobą i z własnymi myślami. Mój syn był księdzem, żył w przestrzeni doczesnej, ziemskiej, ale też religijnej. Ja żyłem tylko w tej pierwszej (…)”.

Czy można się dziwić, że wychowany w takim domu Ksiądz nie bał się przyjaźnić z „Tygodnikiem Powszechnym”, iść do programu T. Lisa, udzielać wywiadów tym gazetom, których niektórzy katolicy nie biorą do reki, zresztą szczycąc się swą bezkompromisowością. Kiedy go po raz pierwszy ujrzałem we wspomnianym wcześniej programie, także się bałem, czy nie powieli wzoru innych księży, którzy chodzą tam po to, by podpierać jedną - na ogół antykościelną stronę sporu. Jakże inaczej było w przypadku Księdza Jana. Autonomia i pełna wolność ducha, precyzyjnie ujmowana myśl. Nawet tu i owdzie wtrącane słowa z młodzieżowego slangu miały swój urok, bo były szczere.

Nic więc dziwnego, że ten Ksiądz, który nie chciał być onkolcelebrytą, stał się autorytetem dla młodzieży, nie mówiąc już o chorych. Dla mnie był wzorem nowej ewangelizacji. Jak wiele mogliby się nauczyć od niego teoretycy i praktycy nowej ewangelizacji. Warto przypatrzeć się jego zapałowi ewangelizacyjnemu, jego mądrej odwadze wyjścia na rubieże Kościoła, jego autentycznemu świadectwu i językowi dialogu, który nikogo nie odpychał. Jakże nie odczytać jego życia jako daru dla Kościoła w Polsce. U nas w Płocku takim darem był ks. Piotr Błoński.

W licznych wywiadach Ksiądz. Jan dawał świadectwo swojej wiary, umiłowania liturgii, także tej tradycyjnej, wzruszająco opowiadał o przeżywaniu Eucharystii, autentycznie zależało mu na zbawieniu ludzi. Czegoż chcieć więcej. Wiem, ze niektórzy – zwłaszcza kapłani - mają mu za złe, iż czasami rzucił jakieś krytyczne zdanie o naszym Kościele. Ja także tego nie lubię, ponieważ wiem, że w taki sposób nie reformuje się Kościoła. Ksiądz Jan zresztą z tym nie przesadzał, zawsze szukał dobrych intencji i odnotowywał wiele dobrego. Na pewno kochał Kościół.

Dziękuję, Księże Janie!