Bliskość ks. Saturnina

Ks. Saturnina Wierzbickiego spotkałem po raz pierwszy w parafii św. Jana Chrzciciela w Płocku, po powrocie ze studiów. Była połowa lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, św. Jan – jak wszyscy nazywali przyseminaryjny kościół i utworzoną przy nim parafię – żył pamięcią duszpasterskich dokonań ks. M. Paciuszkiewicza, M. Grzybowskiego, T. Króla, T. Łebkowskiego. Jednocześnie życie niosło nowe wyzwania, które akurat w tej parafii koncentrowały się wokół powstałych wtedy dwu instytucji: Instytutu Wyższej Kultury Religijnej / ks. T. Król, R. Jaworski/ oraz Klubu Inteligencji Katolickiej.

  Ks. Saturnina Wierzbickiego spotkałem po raz pierwszy w parafii św. Jana Chrzciciela w Płocku, po powrocie ze studiów. Była połowa lat osiemdziesiątych zeszłego wieku, św. Jan – jak wszyscy nazywali przyseminaryjny kościół i utworzoną przy nim parafię – żył pamięcią duszpasterskich dokonań ks. M. Paciuszkiewicza, M. Grzybowskiego, T. Króla, T. Łebkowskiego. Jednocześnie życie niosło nowe wyzwania, które akurat w tej parafii koncentrowały się wokół powstałych wtedy dwu instytucji: Instytutu Wyższej Kultury Religijnej / ks. T. Król, R. Jaworski/ oraz Klubu Inteligencji Katolickiej.

 Ks. Saturnin jako rezydent mieszkał w skromnym mieszkaniu na plebani św. Jana, stołował się w seminarium. Stwarzało to naturalną okazję do codziennych kontaktów dla wielu z nas, związanych tak samo z seminarium, jak i parafią św. Jana. Jednak to nie fizyczna bliskość stała się okazją do tego, że mieszkanie ks. Saturnina – jak między sobą nazywaliśmy starszego przecież Księdza – stało się miejscem spotkań towarzyskich. U niego umawialiśmy się na herbaty i kawy, u niego wieczne dyskutowaliśmy o szansach przetrwania Solidarności, dalszym rozwoju Polski; u niego oglądaliśmy mecze, graliśmy w brydża, który w tamtych czasach był pasją wielu z nas. U Saturnina czuliśmy się dobrze, ponieważ on - niewiele mówiąc o braterstwie kapłańskim - wypełniał nim przestrzeń wokół siebie.

 Braterska przestrzeń Saturninowego bycia potwierdzała prawdę łacińskiego powiedzenia: porta patet, magis cor / otwarte drzwi, ale jeszcze bardziej serce/. A serce miał Saturnin otwarte w każdym sensie tego słowa. Po przebytej operacji na otwartym sercu i po wstawieniu zastawek – to było przyczyną rezygnacji z parafii i status rezydenta – każde uderzenie jego serca było słyszalne jak bicie ratuszowego zegara w Płocku. Saturnin lubił zresztą nie tylko demonstrować trochę ponurą muzykę swego serca, ale z detalami opowiadał o operacji w Aninie, o profesorach, którzy ją przeprowadzali, o przygotowaniach do operacji i radości z jej przeżycia.

 Słuchając tego, miałem wrażenie, że nie chce stracić ani sekundy z darowanego po raz drugi życia. Już z domu rodzinnego wyniósł zamiłowanie do pracowitości, systematyczności, wierności tradycji rodzinnej, narodowej i religijnej. W Seminarium sumienność klerycką dostrzegli nie tylko najbardziej wymagający profesorowie. Wszyscy, którzy potrzebowali wsparcia, dobrego słowa czy porady śmiało pukali do drzwi małego mieszkania na plebanii św. Jana, gdzie ks. Saturnin cierpliwie słuchał, spowiadał, odpowiadał na dziesiątki listów czy poprawiał jakieś tajemnicze dokumenty kurialne.

 Jego benedyktyńska pracowitość szybko została dostrzeżona przez przełożonych, w tym biskupów, w Kurii Diecezjalnej. Ksiądz Wierzbicki spełniał tam wiele notariuszowskich, redaktorskich i kronikarskich funkcji. To tam redagował bezcenną kronikę w Miesięczniku Pasterskim Płockim, opracowywał pamiętnik ks. T. Króla, sporządził krótkie życiorysy księży płockich, którzy zmarli po II wojnie światowej. A ileż się naślęczał nad korektą książek swoich przyjaciół. Nieraz myślę, że Płocki Instytut wydawniczy powinien zapisać jego nazwisko złotymi zgłoskami pośród swoich najlepszych redaktorów, tym bardziej cennych im bardziej anonimowych. Z wdzięcznością powinni go wspominać liczni autorzy „Studiów Płockich”, którzy biegli zwykle do ks. Saturnina, aby czytał wydruki ich artykułów. Saturnin nie przeoczył żadnej literówki.

 Cieszył się zaufaniem kolejnych płockich Biskupów, którzy nie tylko odznaczali go wysokimi tytułami w diecezji, w tym w Kapitule Pułtuskiej, ale dzielili się poufnymi informacjami, radzili w sprawach osobistych księży, obarczali tajemnicami. A że spraw trudnych, poufnych i wymagających mediacji nie brakowało w tamtych czasach, więc Saturnin dźwigał owe tajemnice, często cierpiał, także z powodu pokus podzielenia się nimi. Oczywiście, donosił je do końca, ale nigdy nie byłem pewien, czy radość z zaufania przełożonych nie była zbyt wielką ceną dla osłabionego serca.

 Wszczepiona w latach siedemdziesiątych zastawka, miała gwarancję na lat dwadzieścia. Wraz z upływem tego terminu coraz częściej pojawiać się zaczęły arytmie, zadyszki, dolegliwości z krążeniem. Ks. Saturnin nie poddał się wyrokowi, choć zawsze miałem wrażenie, że zna scenariusz dalszego życia. Dzielnie jeździł na kontrole, umiarawiał swoje serce, łykał kilogramy pigułek. Najbardziej wzruszał mnie jednak, kiedy codziennie stawał z nami przy ołtarzu w kościele św. Jana, w ostatnich miesiącach mocno chwytał się ołtarza, a nawet pozwolił podtrzymywać przy przyklęknięciu.

 A jaki był dumny ze swoich trzyminutówek, czyli krótkich homilii, głoszonych w czasie Mszy świętych wieczornych Słuchając ich, odkryłem wielką kulturę literacką Saturnina. Z ukochanej szkoły średniej, którą zresztą było Niższe Seminarium Duchowne, pamiętał chyba wszystkie wiersze Mickiewicza i Słowackiego, fraszki Sztaudyngera i Zabłockiego. Lubił śpiewać kolędy, piosenki harcerskie, powstańcze i wojskowe. Jeśli miałbym jednym słowem określić tamtą przestrzeń, w którą nas wprowadzał, posłużyłbym się wyrażeniem papieża Franciszka: bliskość. Ona sprawiała, że rozmowy z nim nie były banalne, serdeczność czułostkowa, a braterstwo powierzchowne..

  Była to jednak na tyle czuła bliskość, że wystarczy impuls, aby powróciły wspomnienia, spośród których najbardziej wyraziste okazują się ostatnie Msze św. u św. Jana, no i ta agonia szpitalna, w której pośród bliskich duchowo musiałeś radzić sobie – Drogi Saturninie - sam. Wierzę, że podołałeś.