Odkąd chodzę do spowiedzi, czyli od drugiej klasy szkoły podstawowej, wiem, że gdy klękam przy konfesjonale, mam wypowiedzieć swoje grzechy, nie cudze. Jeśli są moje, to tylko i wyłącznie ja jestem ich autorką. Skoro je popełniłam, to znaczy, że w konkretnym przypadku moja wola okazała się ważniejsza od Bożej woli. Nie popełniłam ich dlatego, że je odziedziczyłam. Biskupi polscy są jednoznaczni: „Praktyka modlitwy o wyzwolenie z grzechy pokoleniowego zdradza bardzo wyraźnie brak wiary”.
Wielu z nas chyba się z czymś takim zetknęło, ja dwukrotnie. Po raz pierwszy kilkanaście lat temu, kiedy potraktowałam na poważnie opowiadaną mi historię o rodzinie, w której osoby w kolejnych pokoleniach popełniały samobójstwo. Z tym że w tej narracji pojawił się dodatkowy element: osoba, która relacjonowała te wydarzenia słyszała również (prawda czy plotka?) o tym, że członkowie tej rodziny podejrzewani byli o kontakty z siłami ciemności.
Wiele lat później zdarzyła się inna historia. Doszło do pożaru, nikt w nim nie zginął, ale zniszczone zostały dobra materialne. Ktoś przypomniał, że w tej rodzinie kilkadziesiąt lat wcześniej już być podobny pożar. Ponieważ pamięć ludzka pełna jest zakamarków, w których od czasu do czasu zapala się jakaś „lampka”, przypomniano, że przed tym pierwszym pożarem ktoś w wielkiej rozpaczy rzucił coś w rodzaju klątwy.
Zastanawiałam się, czy to miało wpływ na złą passę w tej rodzinie. Na szczęście mądry ksiądz wytłumaczył, że rzucone w emocjach słowa nie mają mocy sprawczej, zwłaszcza że osoba wypowiadająca je nie praktykowała żadnej magii. A więc dwa pożary w odległości kilkudziesięciu lat od siebie to przypadek, a nie nieszczęścia przechodzące z pokolenia na pokolenia.
Przypomniały mi się te historie po lekturze Opinii teologicznej Komisji Nauki Wiary Konferencji Episkopatu Polski o grzechu pokoleniowym i uzdrowieniu międzypokoleniowym. Interesująca lektura, koniecznie trzeba się z nią zapoznać. Teologowie zdecydowanie sprzeciwiają się „reinkarnacji grzechu”. Stwierdzają, że nasi przodkowie nie są odpowiedzialni za nasze grzechy, a my nie możemy na nich zrzucić winy za swoje. „Grzech pokoleniowy” stoi w sprzeczności z prawdą o Bożym Miłosierdziu i Bożej przebaczającej miłości. Jedyny grzech, jaki dziedziczymy, to grzech pierworodny, ale zmywa go chrzest.
Czytając ten dokument zwróciłam uwagę na pewien paradoks. Otóż autorzy opinii podają, że przyczyna popularności „grzechu pokoleniowego” tkwi w zjawisku zaniku poczucia grzechu. Tracimy więc poczucie grzechu, nie rozumiejąc czym jest autentyczna wolność. Czynimy zło, nadużywając wolności. Odpowiedzialnością za niepowodzenia chcemy więc obciążyć przodków – i tak rodzi się idea „grzechu pokoleniowego”.
Tymczasem wiara w „grzech pokoleniowy”, jak wynika z moich obserwacji, przede wszystkim pojawia się w środowiskach, które w ogóle się spowiadają, gdy wielu dawno zarzuciło tę praktykę. Tak więc z jednej strony wyznawcy „grzechu pokoleniowego” mają świadomość, że trzeba się spowiadać, z drugiej zaś winę za grzechy chcą zrzucić na kogoś innego.
Ciekawą analizę wspomnianej opinii KEP przeprowadziła Monika Białkowska w „Przewodniku Katolickim” („Grzech po pradziadku”, nr 47 z 29.11.2015 r.). Bo mimo wszystko rodzą się znaki zapytania na przykład związane ze skłonnością do jakiegoś rodzaju grzechu w kilku pokoleniach tej samej rodziny. Tu jednak odpowiedzi trzeba szukać w genetyce czy dokładniej epigenetyce - nauce o dziedziczeniu pozagenowym. Tak oto nauka wyjaśni to, co może być nadużyciem wiary.